czwartek, 20 września 2012

Jak pies z kotem


Dlaczego kuchnia i kelnerzy żyją jak pies z kotem? Jest to pytanie, które nurtuje niejednego szefa kuchni zmuszanego przez swoich pracowników do codziennego gaszenia personalnych pożarów i występowania, jako rozjemca w ciągłych wojnach podjazdowych.  Każdy z nas wie jak ważna jest dobra atmosfera miedzy pracownikami. Dotyczy to także restauracji, gdzie niestety konflikty bywają słyszalne na sali, zwłaszcza, kiedy rozjuszony szef na prawo i lewo rzuca mięsem (niejadalnym), a czasem też widoczne po minach wściekłych kelnerów czy zapłakanych kelnerek. Problem to pewnie stary jak świat i moje rozważania na ten temat raczej niczego nie zmienią, ale może ktoś, kto tego problemu nie zauważał w końcu go dostrzeże. Problem bywa poważny, a niezauważony w porę może mieć efekt konia trojańskiego, odbije się czkawką na jakości serwisu, jedzenia i suma summarum na być albo nie być naszej restauracji. 

Staram się bardzo żeby kelnerzy i kucharze mieli doświadczenia pracy na różnych stanowiskach. Kelnerzy przechodzą krótkie szkolenie w kuchni i w sezonie często pracują tam, jako pomoc kucharza. W ten sposób chcę pokazać, jak ciężka jest to praca, ale też uświadomić, że kotlet musi się usmażyć a to wymaga czasu. Po takim nawet krótkim treningu kelner wie i potrafi wytłumaczyć naszym gościom, że kotlet musi się usmażyć i że w kuchni nikt nie leży, tylko naprawdę wszyscy się uwijają, że nie jesteśmy fast food-em. Z drugiej strony kucharz postawiony na kilka dni w roli kelnera także zaczyna inaczej postrzegać jego pracę. Musi posłuchać narzekania gości: że dlaczego tak długo, że za słone, że nie dopieczone i że naleśniki z malinami generalnie są beee.
W naszym zawodzie nie mam miejsca na pracę w pojedynkę. Kuchnia bez kelnerów i kelnerzy bez kuchni nie funkcjonują dobrze.
Zapomniałem o „zmywaku”! Tak naprawdę najważniejszy w naszym biznesie jest „zmywak”. Każdy restaurator zrozumie, co piszę, jeśli w sobotni poranek odbierze telefon z informacją, że pani ze zmywaczka jest chora lub rzuciła pracę. Dobrze wiemy, z czym to się wiąże i dlatego dbamy o Zmywaczek, który jest bardzo ważną częścią naszej kulinarnej układanki.

Zbyt często zdarza mi się obserwować, że to strasznie trudne do zrozumienia dla kucharzy i kelnerów, że ich sukces jest wspólnym sukcesem całej restauracji. Niestety często kuchnia ma przewagę nad kelnerami i wykorzystuje to karząc kelnerów za tzw. „brak kooperacji”  np. podając im jedzenie wtedy kiedy mają najmniej czasu, lub w ogóle zapominając im dać cokolwiek do jedzenia. Nie akceptuję tego. Warto mieć świadomość tego, że przy dobrej współpracy, jeśli kuchnia czegoś nie dopatrzy, świetny kelner potrafi porażkę przekuć w kulinarny sukces.  Scenka sprzed kilku dni: Kelnerzy ciężko pracowali. Szykowaliśmy kolację. Poprosiłem o przygotowanie jedzenia dla pracowników (to ważny element naszego zarzadzania personelem - dać pracownikom jeść). Dostali coś, co trudno nazwać jedzeniem. „Zebranko-opierdalanko” nie na wiele się zda …. Kolejny raz gdzieś na świecie, tym razem w Malborku, kuchnia pokazała kelnerom gdzie ich miejsce… W taki sposób niczego nie zmienimy i do niczego nie dojdziemy. 

Serwis i Kuchnia to jak Jang i Jing - muszą ze sobą współdziałać i współgrać. Kuchnia musi zrozumieć, że szybkość i dbałość o wydawane jedzenie ma bezpośredni wpływ na napiwek kelnera. Przypalony kotlet ukryty w kapuście będzie smakował do momentu, kiedy gość odkryje ten „nazbyt zrumieniony” kawałek mięsa. Często nawet nie wygłosi uwagi, ale konsekwencja jest taka, że nie zostawi napiwku.  Kelner musi zrozumieć, że czasami trzeba na danie chwilę poczekać, bo akurat gaz się skończył, albo makaronu trzeba dogotować. 

Apeluję do sióstr i braci kucharzy, kelnerów - więcej wzajemności i zrozumienia, a wszystkim nam będzie się milej pracowało. Najbardziej zadowoleni z tego będą nasi goście, a w konsekwencji także my sami. Bo nic w restauracji tak nie cieszy jak widok miłego i uśmiechniętego kelnera, który wie, że podaje kulinarne arcydzieło na talerzu i za chwilę zostanie obdarowany przez klienta uśmiechem i stwierdzeniem, że pyszne (że już nie wspomnę o $$$) :-), a odnosząc talerz na zmywak” usłyszy WYLIZANE. LUBIĘ TAK.  

sobota, 8 września 2012

Personal Chef

Wrzesień to dobry czas na zmianę pracy dla tych wszystkich, którzy są znużeni monotonią korporacyjnego życia. Bo wszędzie dobrze gdzie nas nie ma - jak mawia przysłowie. Polecam zostanie prywatnym szefem kuchni. Kilka dni temu zostałem zaproszony do przystąpienia do platformy PERSONAL CHEF. Zamysł chyba jest taki żeby znużeni pracą i zmęczeni podejmowaniem decyzji młodzi ale i dojrzali menadżerowie mogli sobie wypożyczać osobistego szefa kuchni do przygotowania czegoś smakowitego. Jeśli kogoś na to stać, to oczywiście, może sobie takiego prywatnego szefa zatrudnić na stałe, udostępnić mu lokum w domku w ogrodzie i mamy przed gośćmi lans jak ta lala. Personal Chef brzmi dużo lepiej niż gospodyni :-) Pomysł godny pochwały i naśladowania i pewnie za 10 lat już tak nam się opatrzą osobiści kucharze w domach, jak produkty z Lidla, więc przestaniemy na nich zwracać uwagę, ale zanim to nastąpi, zapotrzebowanie na prywatnych szefów kuchni jest minimalne i niestety utrzymać się ze świadczenia takich usług ciężko. Chyba, że Personal Chef potrafi jeszcze: prać, prasować, cerować, zająć się dziećmi, wkręcić żarówkę, zreperować kran... i mógłbym jeszcze tak wymieniać w nieskończoność. 
Gdzieś na początku mojej zawodowej drogi, tuż po skończeniu szkoły kucharskiej i odbyciu kilkumiesięcznych obowiązkowych praktyk też miałem przygodę z byciem Personal Chef. Może któryś z kolegów pomysłodawców zainteresuje się moją historią.
Miałem przyjemność pracować jako Personal Chef na Long Island. Robotę dostałem z polecenia, ale i tak nie było łatwo. Zostałem zaproszony do domu moich gospodarzy w NYC na Lexington Av na rozmowę. Było krótko i bardzo rzeczowo. Dostałem pieniądze i wieczorem miałem przygotować kolację na 20 osób. Kolacja bez wieprzowiny, soli, cukru, mąki pszennej, żółtek ect. Dałem radę, dostałem pracę i 1 lipca pojechałem na wieś do South Hamptons . W życiu nie widziałem takiego domu! No... może poza POGODĄ DLA BOGACZY, która namiętnie całą rodziną oglądaliśmy w Grajewie ćwierć wieku wcześniej. Mamusia zachwycała się strojami pań, a ja z bratem marzyliśmy żeby mieć basen w domu. Czasem marzenia się spełniają, przynajmniej częściowo... Zanim dojechaliśmy pod drzwi domu, przez dobre 10 min samochód jechał wysypaną żwirem drogą obsadzoną świerkami. Jeszcze nie wiedziałem, że od 2 lipca będę pokonywał tę drogę każdego dnia o 5:30 rano aby odebrać poranne wydanie NYT dla Miłościwego Pana. Następnie o 6:00 już samochodem, udawałem się do pobliskiej francuskiej piekarni po francuskie rogaliki na śniadanie. Mniej więcej tak zaczyna się dzień każdego Personal Chef za oceanem. Jedni mają troch lepiej: mogą wstawać o 7 i nie muszą chodzić po gazety, bo w domu jest więcej służby. Tam, gdzie pracowałem było tylko kilka osób służby, a nie kilkanaście lub kilkadziesiąt. Po powrocie z piekarni robiłem śniadanie. Najczęściej otręby pszenne i siemię lniane z owocami zalane wrzącą wodą, rogalik i sok ze świeżych owoców. Po śniadaniu Państwo wybierali się na plażę, zakupy lub uprawiali gry i zabawy sportowe. Służba krzątała się po domu wykonując różne codzienne prace - trzeba było skosić trawnik, podciąć żywopłot, zreperować kran no i sposobić się do obiadu (cały czas jestem PERSONAL CHEF). Obiad bez zupy i deseru, najczęściej sałaty, sery, kukurydza. Po obiedzie sprzątanie. Około 16 podwieczorek - zawsze taki sam - francuskie powidła i chrupki chleb FINN CRISP (nawet w tej chwili go chrupię). W dzień powszedni kolacja była zazwyczaj dla 3 osób, pieczony indyk, ryba lub wołowina. Ale za to w weekend... Lubiłem weekendowe „zbiorowe żywienie”. W domu było wtedy gwarno, najczęściej ze 30 osób albo i więcej . Dobre wino z przydomowej piwniczki. Wyszukane jedzenie: owoce morza, zawsze zupa, sery, sałaty i desery. W każdą środę po śniadaniu zasiadałem z Miłościwą Panią do stołu, gdzie omawialiśmy menu na weekend .W środy wychodzi dodatek do NYT o jedzeniu, restauracjach, wzlotach i upadkach nowojorskiej kulinarnej bohemy, receptury i opinie chef'ów co warto i należy teraz gotować. Żaden szanujący się nowojorski szef kuchni nie mógł nie czytać środowego NYT. To tak jakbyśmy jako branża w niedzielę nie zasiadali przed TV i nie śledzili losów naszych bohaterów w kulinarnym reality show TOP CHEF. Moja Pani podawała jeszcze ilość gości, menu, desery, nakrycie do stołu, w której części domu zrobimy cocktail. A goście w domy bywali bardzo przedni: artyści, politycy, dyplomaci... było dla kogo gotować. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili i uprzejmi. Spędzali ze mną mnóstwo czasu w kuchni. W kuchni jest coś magicznego, przyciągającego i tajemniczego. Zawsze albo coś ładnie pachnie, albo bulgocze w garnkach, miły aromat unosi się z piekarnika. Najgorsze niestety jest zmywanie. Wszyscy idą spać, a Ty musisz wszystko pozmywać i przygotować się do śniadania za kilka godzin, a tu 2 w nocy na zegarze. Ale nie żałuję tych chwil spędzonych czy to na Long Island, czy zim spędzonych w NYC. Gordon Ramsay również zaczynał jako „personal chef”. Pracował dla australijskiego magnata telewizyjnego. Gotował na jachcie. W swojej biografii pisze, że właśnie wtedy odkrył swój styl gotowania. Coś w tym jest... Kiedy masz nieograniczony budżet na produkty, a w sklepach półki uginają się od wszelakiej maści "delikatesów", to możesz naprawdę popróbować przeróżnych kombinacji i rozwinąć wodze fantazji. Moi pracodawcy nie zabraniali mi eksperymentowania. Sami lubili gotować, więc muszę przyznać, że mój czas spędzony w ich rezydencji, to były zawodowo wspaniałe doświadczenia. Moim młodszym i starszym kolegom życzę powodzenia w rozwijaniu na polskim podwórku zawodu Personach Chef. Wschodzącym gwiazdom nowego kierunku w rodzimych kulinariach przydadzą się życzenia nieograniczonych budżetów, oraz mądrych i otwartych na wasze kreacje pracodawców.