Kłębią mi się myśli w głowie.
Pomysłów dziesiątki i chęci też są, ale doba trwa tylko 24h.
Gdyby czas było można rozciągnąć... Moje krótkotrwałe
opóźnienia na blogu nie są wynikiem lenistwa czy zaniedbania.
Okazuje się, że nosy niektórych moich czytelników po otwarciu tej
strony zaczęły wyczuwać nieprzyjemny zapach psującego się mięsa
i dali mi oni do zrozumienia, że się opuściłem w pisaniu. Musze
przyznać, że ze zrozumieniem tej wyrafinowanej metafory miałem
na początku duży problem. Miałem napisać o kulinarnych książkach, które
ostatnio przeczytałem, ale dzisiaj zamiast tego postaram się
opowiedzieć, jak wygląda zwyczajny dzień w restauracji. Coraz
częściej dostaję telefony od znajomych z pytaniem co sądzę o ich
pomyśle otwarcia własnej restauracji. Zobaczcie więc, jak to
wygląda z mojego punktu widzenia:
„Radiowa trójka” budzi mnie o 6
rano. Trochę się mulę, przeciągam, szukam okularów, zegarka,
jeszcze raz patrzę na godzinę i wstaję. Toaleta, poranna kawa,
zawsze parzona czarna z łyżką miodu gryczanego. Czasami jak jest
faza na odchudzanie, to otręby pszenne i siemię lniane zalane
wrzątkiem na śniadanie. Boże, co za ohyda! Sprawdzam pocztę. Wolę
to zrobić rano, bo w ciągu dnia bywa trudno zajrzeć do komputera,
a trzeba potwierdzić rezerwacje, wysłać menu... Do Restauracji wychodzę
około 7 rano. Droga na Zamek zajmuje 15 min spacerem wzdłuż Nogatu, wśród drzew. Po takim spacerze aż chce się żyć i pracować.
Żeby wejść na zamek, trzeba pokonać 6 bram. Lubię ten poranny
rytuał, to taka moja mała (czy może duża) enklawa prywatności i
spokoju. O tak wczesnej porze na zamku nie ma jeszcze zbyt wielu
pracowników, a ci którzy są, krzątają się przy swoich
obowiązkach, żeby przygotować Zamek na przybycie pierwszych gości.
Czasami mam jeszcze chwilę na to, żeby położyć się na trawniku
dziedzińca średniego, włączyć PINK FLOYD na cały zicher,
patrzeć w niebo i myśleć, jaki jestem szczęśliwy i ilu ludzi
chciałoby być na moim miejscu. Ale ZAMEK JEST JEDEN I JEDNA GOTHIC
CAFE. :-) Czasami spacerując po Manhattanie marzyłem o takiej
chwili.
Kuchnia przychodzi do pracy na 7:30.We
wtorki i piątki chodzimy na targ w Malborku. Spotykamy się o 6:00
rano. Uwielbiam ten moment. Zapach świeżych warzyw, pomidorów,
kopru, ziół. Znamy się z dostawcami. Czasami pogwarzymy o czymś
miłym. Czasami wręczę pudełko ciastek dla dzieci lub wnuków. To
naprawdę są miłe spotkania.
W pierwszej kolejności wstawiamy
wywary i rosół. Rosół powoli, bardzo powoli zaczyna tańczyć
w garnku. Pyka pyk, pyk - to miły widok dla kucharza. Rosół to
najważniejsza i czarodziejska zupa w restauracji. Królewska zupa!
Nie ma życia w kuchni i w restauracji bez rosołu. Codziennie
gotujemy 20 litrów rosołu i wszystko to znika w ciągu dnia. Dostawy
przybywają koło 8:00. Później nie mogą - takie prawo krzyżackie
na zamku. Dostawcy warzyw, mięsa, piekarze nie przepadają za
spotkaniami z szefem Bogdanem. Ale to tylko dlatego, że zdarza mi
się pogonić jednego, czy drugiego z tym, co przywiózł. Na
pytanie, czy dałby swojej rodzinie takie warzywa do zjedzenia,
zazwyczaj odpowiada, że nie. Wiec, pytam, dlaczego każe mi moich
gości tym karmić? Zawsze odpowiadają, że wszystkim w Malborku
jakość ich towaru odpowiada, a tylko Gałązka zawsze się czepia. No cóż...
dopóki jestem szefem w tej restauracji, będę się czepiał.
Pani Ela klei pierogi, robi makaron,
Becia gotuje zupy. Pani Lidzia sprawdza ciasta upieczone wieczorem
poprzedniego dnia, kroi na porcje i przygotowuje do sprzedaży. Ok.
9;00 przychodzą kelnerzy. Krótka odprawa. Danie dnia, zupa dnia,
ilość grup, specjalne zamówienia, diety, uwagi i dumki szefa
Bogdana. Czasami reprymenda na miły początek dnia. Menager dzieli
zadania i wszyscy rozchodzą się do roboty. Nakrywają stoły,
sprzątają salę, toalety, przygotowują ogródek, polerują
sztućce, szkła, rozkładają pieczywo do koszyków. Ja ogarniam
administrację, pocztę, kontakty z zamkiem, czasami spotkania z
klientami, rozmawiam z menagerem. Jeżeli są jakieś sprawy,
problemy, to staram się rozwiązać, pomóc. Hołduję zasadzie
„rozwiązujcie problemy, a nie je stwarzajcie” Chyba, że coś
naprawdę wymaga mojej interwencji, to wtedy wkraczam. Nieraz kończy
się to obudzeniem we mnie demona, moja osobowość schodzi do
Mordoru i mamy ciche dni.
0 11:00 zaczynają się obiady,
przegryzki, kawy, ciasteczka. Wszyscy pracownicy w pełnej gotowości
bojowej. W restauracji czuć zapach parzonej kawy, czekolady,
drożdżowych racuchów, tymianku z pierogów, oleju truflowego,
którym lekko skrapiam zupę grzybową. „Tabaka”, jak nazywa się
w restauracji bardzo pracowity dzień, kończy się ok. 18:00 .
Czasami trzeba ugasić jakiś pożar, ktoś pomylił zamówienie, kawa była
za zimna, puree ziemniaczane smakowało jak z paczki, a rosół
smakuje jak u babci. Miliony problemów, gustów i wyobrażeń goście
przynoszą do restauracji i trzeba to wszystko uszanować,
zbalansować, stworzyć atmosferę relaksu, wypoczynku, życzliwości
i zrozumienia. Nie zawsze się udaje. Ale się staramy.
Dzień kończymy o 20:00. Podsumowanie
dnia, pochwały i „sapanie”. Upomnienia, napomnienia, prośby.
Wsparcie i pomoc, jeśli ktoś jej potrzebuje.
Czasami szefowa kuchni ze swoim
zespołem przeobraża się w malarzy, stolarzy i tapicerów. Tak było
kilka dni temu, kiedy „Maciusiowy” projekt był jeszcze w
rozsypce. Wszyscy stanęli do malowania krzeseł, dekorowania tronów,
obijania poduszek na siedziskach i rano wszystko było gotowe na
przywitanie pierwszych gości w Królestwie Króla Maciusia. Takie
prace bardzo łączą i budują zespół. Dużo śmiechu i radości.
A poza tym, można odkryć talenty, o których wcześniej nikt nie
miał pojęcia: Emilia potrafi obijać krzesła, Daniel pięknie
maluje i układa kwiaty, Becia założyła zielnik. Nigdy bym o tym
nie wiedział, gdyby nie konieczność i prośba o pomoc. Na koniec
dnia kelnerzy sprzątają salę, a ja, menager i moja zastępczyni
omawiamy następny dzień. Co będzie daniem dnia? Jacy ludzie i skąd
do nas przyjeżdżają?
Z restauracji wychodzę 22:00-23:00.
Wracam do po pokoju. Teraz jest 23:36. Piszę posta, poczytam
książkę i spać. Ale już czekam z niecierpliwością na kolejny
dzień. Czekam na moich gości, którym będę opowiadał, co jadali
Krzyżacy na zamku w Malborku. Z dziećmi zagniotę makaron i pokażę
restaurację zza baru. To zupełnie inna perspektywa. Tak więc, Moi
Drodzy Czytelnicy, czasami mi wybaczcie, kiedy opóźniam się z
wpisami, bo tak bardzo bym chciał rozciągnąć czas, ale nie mogę.