Rozmawiali:
Agata Godlewska, Patrycja Siwiec, Piotr Myszak. Wywiad który ukazał
się w czerwcowym FOOD SERVIS
Całe życie lubiłem gotować i bardzo
chciałem gotować. Pochodzę z małego miasta, z Grajewa. Moja mama,
gdy dowiedziała się, że chcę zostać kucharzem, stwierdziła, że
to absolutnie niemożliwe. Argument, którego użyła, był taki: gdy
leżała w szpitalu w Białymstoku tuż przed moim urodzeniem,
poznała kobietę, której mąż był kucharzem, i przez osiem
miesięcy bycia w tym szpitalu, on ją odwiedził tylko dwa razy i za
każdym razem był pijany. Moja mama się na tę panią zapatrzyła i
uznała, że czeka mnie taka sama przyszłość.
To czas, kiedy zawód kucharza nie
był szczególnie szanowany.
Nie był. Nie miałeś panie Boże co
ze mnie zrobić, to zrób ze mnie kucharza albo nauczyciela. Moje
życie potoczyło się tak, że najpierw skończyłem szkołę
średnią, potem studia, byłem też w wojsku, ale cały czas po
głowie chodziło mi gotowanie. Rodzice często wspominali dzień,
kiedy po raz pierwszy zrobiłem naleśniki. Miałem wtedy siedem lat.
Mój ojciec powtarza, że były one 20 razy lepsze od tych, które
zrobiła mu moja mama zaraz po ślubie. Pochodzę z rodziny, w której
gotowanie było bardzo ważne. Mój młodszy brat Robert piecze
ciasta. Wychowaliśmy się w smakach, to były lata 70. i 80. Te
smaki były, jakie były, ale smak racuchów z gruszkami czy z
jabłkami zostaje do końca życia. Podobnie jest ze smakiem ciasta
drożdżowego czy babki piaskowej. Mieszkaliśmy w bloku i pamiętam
z dzieciństwa, jak te bloki pachniały: wracało się ze szkoły i
wszyscy gotowali - tu schabowy, tam pomidorowa. To było cudne!
Jak doszło do tego, że zająłeś
się gotowaniem profesjonalnie?
Gdy skończyłem studia, pracowałem
jako dyrektor personalny w dużych korporacjach. W Warszawie zostałem
natomiast szefem sprzedaży w znanym wydawnictwie prasowym. Wówczas
to nadarzyła się okazja, bo Kurt Scheller otworzył akademię
gotowania. To był rok 2001. Zdecydowałem się zapisać do tej
szkoły. Chodziłem tam trzy raz w tygodniu i zupełnie mnie to
pochłonęło. Wtedy wszyscy się tam uczyli, to była jedyna taka
szkoła w Warszawie. Na jednych z zajęć Kurt podszedł do mnie i
zapytał, czy nie chciałbym być kucharzem. Miałem wtedy 33 lata,
mieszkanie w Warszawie, przyzwoite pieniądze – pokręciłem nosem.
A Kurt na to, że gdybym jednak chciał, to on zwróci na mnie
większą uwagę. A to przecież oznacza, że parę razy na godzinę
dostaje się od niego „szajse” (śmiech).
Nie poczułeś, że to może być
spełnienie Twoich marzeń?
Raczej bałem się tej decyzji. Moi
rodzice mieszkali wtedy w Stanach. Pomyślałem, że jeśli matka
usłyszy, że w wieku 33 lat chcę zostać kucharzem, to pójdzie na
most i utopi się w Hudson. Ale Kurt znów wrócił do rozmowy.
Powiedział, że Julia Child w wieku 33 lat postanowiła zostać
kucharzem. Pamiętam jeden moment w mojej pracy, że czymś mnie
bardzo zirytowali. Rzuciłem tę robotę z dnia na dzień. Postarałem
się o wizę do Stanów, Kurt napisał mi świetne referencje. Nie
mówiłem prawie wcale po angielsku, choć wydawało mi się, że
mówię, ale na miejscu okazało się, że jednak nie. W USA
zapisałem się do Hunter College w Nowym Jorku. Odbyłem kurs
angielskiego, a w międzyczasie pracowałem na polu golfowym, nosiłem
piłki i drinki.
Skończyłeś prestiżową szkołę
Culinary Academy of New York w Nowym Jorku. Opowiedz, jak wyglądają
tam zajęcia.
Szkoła ma cztery semestry, pierwszy to
basic, na którym studenci uczą się ciąć marchew,
pietruszkę, cebulę. Wszystko ląduje w szkolnej restauracji, w
której czwarty semestr wykorzystuje to do gotowania bulionów. W
drugim i trzecim semestrze przerabia się mięsa i ryby. A na
czwartym semestrze po prostu się gotuje. Kuchnia jest realna, na
ostatnim piętrze szkoły znajduje się restauracja z widokiem na
Hudson. Danego dnia każdy ze studentów przyjmuje określoną rolę.
Jeśli jesteś executive, to dzień wcześniej spotykasz się z
szefem kuchni i wspólnie podejmujecie decyzję, co zamówić z
magazynu, liczysz food costy itp. Następnego dnia pojawiasz się w
szkole o szóstej rano, przywozisz zamówienia z magazynu,
rozdzielasz swoim kolegom pracę. Od 7 do 12.30 trwa przygotowanie, a
o 13 zaczyna się serwis. O godzinie 17.00 wszyscy siadają i szef
pyta, jak tego dnia sprawdził się executive. Dzięki takiemu
systemowi, za piątym razem uczeń jest gotowy do pracy w prawdziwej
restauracyjnej kuchni. Dlatego szefowie sami dobierają sobie
studentów, dzięki czemu mają potem gotowych pracowników.
A co z teorią?
W USA są tak naprawdę dwie książki
do nauki gotowania: „The Professional Chef” oraz „Kitchen
Fundamental”, wydane przez American Culinary Federation. 80 proc.
kucharzy w Stanach uczy się z tej pierwszej książki i dzięki temu
80 proc. kucharzy robi tak samo sos beszamelowy. Na pięć dni zajęć
tylko jeden przeznaczony jest na zajęcia teoretyczne. Wygląda to w
ten sposób, że dzień wcześniej szef zleca przeczytanie fragmentu
na zadany temat. Następnego dnia przeprowadza się krótki test ze
znajomości tekstu. Dzięki temu nikt nie traci czasu na coś, co
można zrobić w domu.
Co ważne, dużą pomocą jest
ujednolicony język. Szefowie nie mówią: pokrój to w piórka –
tego nikt nie rozumie. Mówią: pokrój w julienne - to rozumieją
wszyscy. Ich język jest jak znaki drogowe na ulicach - uniwersalny i
powszechny. To daje przewagę: mogą jechać np. do Francji i
świetnie się tam odnajdują, bo znają nomenklaturę, której my
nie znamy.
Jak wygląda egzamin końcowy?
Zdaje się test, który trwa trzy dni.
Pierwszy dzień to egzamin przed nowojorskim sanepidem, ten test to
tak naprawdę zdobycie licencji na gotowanie. Ja zdobyłem licencję
na gotowanie w stanie Nowy Jork. W New Jersey musiałbym pójść do
miejscowego sanepidu i napisać test ponownie. Drugiego dnia zdajesz
egzamin teoretyczny. Musisz nauczyć się 100 receptur, historii,
podstawowych dat. Trzeciego dnia gotujesz, np. trzeba zrobić kolację
dla inwestorów szkoły. Liczba punktów kwalifikuje do wybrania
sobie restauracji w Nowym Jorku, do której możesz iść na
praktyki. Np. Daniel Boulud przyjmuje wszystkich, którzy zdobędą
więcej niż 95 proc. z finałowego testu. A więc otworem stoją
wszystkie restauracje z 3 gwiazdkami Michelina. Jeśli ktoś zdobył
94 punkty, może iść do dwugwiazdkowych. 90 kwalifikuje do
jednogwiazdkowych. A reszta to spady na budę.
A ty ile miałeś procent?
97. Trafiłem do Daniela Boulud'a,
byłem u niego sześć tygodni. A potem poszedłem do Copacabany –
najbardziej znanego klubu na Manhattanie, który słynął z imprez
na 3-4 tysiące ludzi. To były bardzo dystyngowane kolacje np. dla
Metropolitan Museum of Art. Satynowe okrągłe stoły, piękne
kwiaty, menu nawet 600 dolców od osoby.
Pojawiła się jednak szansa pracy jako
personal chef w South Hamptons, którą przyjąłem. Zostałem
służącym odpowiedzialnym za gotowanie. Przez 18 miesięcy
pracowałem w ogromnej posesji państwa Cohen, po raz pierwszy
widziałem dom, który ma 25 sypialni i 20 osób służby, w tym ja.
To była rezydencja jak u Carringtonów. Każdego ranka jeździłem
samochodem do piekarni Pierre po croissanty 10 dolców za sztukę.
Beznadziejne były, ale kosztowały dychę. Mogłem gotować
wszystko, co mi się podobało. We wtorek lub w środę siadaliśmy z
panem Cohenem albo z panią Cohen, która mówiła: „W piątek do
domu przyjeżdża 30 osób. Przygotuj menu. Mamy 3 alergików, 2
diabetyków, 5 bezglutenowców”. Bardzo często podsuwali mi
pomysły na dania z New York Timesa. Potem akceptowali menu i
jechałem na zakupy. Było to największe doświadczenie kulinarne w
moim życiu.
Dlaczego zdecydowałeś się na
powrót do Polski?
Mój tata zachorował na raka – to
był główny powód. Tata nie chciał leczyć się w Stanach. W
listopadzie dowiedzieliśmy się o chorobie taty, a w grudniu już
byłem w Polsce. W styczniu zacząłem pracować w Tomo Sushi przy
ul. Kruczej w Warszawie. Zostałem szefem gorącej kuchni. W
międzyczasie okazało się, że jest przetarg na restaurację na
Zamku w Malborku, do którego stanęliśmy z moim wspólnikiem
Andrzejem. I szczęśliwie wygraliśmy go. Tak się zaczęła moja
przygoda z Zamkiem i Malborkiem.
Twoja restauracja, Gothic Cafe, jest
dość duża, masz 30 pracowników, robicie przyjęcia dla dziesiątek
gości. Czy można powiedzieć, że Twoje doświadczenie w korporacji
przydało się w zarządzaniu kuchnią?
Na pewno! Restauracja to przecież
przedsiębiorstwo, nie tylko klepanie kotleta, lecz także
zarządzanie. Mało tego – szef kuchni zanim rano otworzy
restaurację, musi zająć się sprawami typu nie działający zlew,
zepsuty piec, chory pracownik. Wstaję o siódmej i zanim otworzę
restaurację, mijają trzy godziny – muszę podjąć różne
decyzje i ugasić mnóstwo pożarów. Wyłączam wtedy telefon.
Inaczej nie da się pracować, bo każdy coś ode mnie chce.
Od samego początku mieliście
koncepcję, że będzie tu kuchnia krzyżacka?
Nie, uczyłem się jej z biegiem czasu.
W pierwszym roku działania restauracji robiłem tu Nowy Jork:
przecierane zupy, zero kawy parzonej, bo to przecież dyshonor,
minimalistyczne formy kulinarne. Po trzech miesiącach okazało się,
że zbankrutowaliśmy. Tego w Polsce nikt nie chce jeść. To był
rok 2007. Musiały być kartofle i koniec.
To było jeszcze przed rewolucja
kulinarną w Polsce.
Tak, pamiętam nawet, jak jedna pani
radziła mi, abym smażył dewolaje, bo pójdę z torbami. Ni
cholery! Po powrocie ze Stanów byłem strasznie pyszny. Ciężko
przeżyłem niepowodzenie mojej wizji kuchni. Duma została urażona.
Kupowałem wołowinę argentyńską i nikt jej nie chciał jeść.
Ktoś mi zwracał uwagę, że krew leci ze środka. To samo z
tuńczykiem – że surowy. Co za kraj!
A jak zareagowali na ciebie polscy
szefowie?
W ogóle na mnie nie zareagowali.
Zaczęli reagować od jakiegoś roku czy dwóch. To pewnie dlatego,
że jestem z Malborka, a nie z Warszawy, i nigdzie nie bywam. Nie mam
na to czasu i nie jest mi to do niczego potrzebne. Przyjaźnię się
z kilkoma polskimi szefami, cenię ich, ale nie znam wielu. Mam swoje
300 mkw. i jestem za nie odpowiedzialny. Całego świata nie zmienię,
nie mam takiej natury. Dla mnie czas lansu przypada na koniec grudnia
i trwa do marca. W Polsce jest zimno, więc siedzę tam, gdzie jest
ciepło, w Meksyku. Uczę się robić guacamole.
Mnie się jednak zdaje, że jesteś
popularny i ceniony za swoją wyrazistość, osobowość i spójną
wizję kuchni. U ciebie wszystko się zgadza.
Pracuję w cudnym miejscu, jak
przyjeżdżają do mnie szefowie kuchni, przyjmuję ich po królewsku.
Nie mam natury obgadywania innych szefów. Można się wspólnie
napić i na siebie ponarzekać, ale tylko w cztery oczy, nigdy
publicznie, na forach społecznościowych. To jest niedojrzałe i nic
nie wnosi. Uważam, że gdy szef kuchni jedzie do restauracji swego
kolegi, to powinien się w tej restauracji przedstawić. Ma prawo do
krytycznej oceny, a szef kuchni, który tam gotuje ma prawo z pokorą
to przyjąć, ewentualnie wejść w dyskusję o tym, co mu
przyświecało, że akurat tak przyrządził danie. Bo może lubi
wołowinę, którą na tarce trzeba trzeć, a nie żeby z niej krew
leciała i po oczach bryzgała.
A jakie są Twoje słabe strony w
kuchni?
Nie znam się zupełnie na sous-vide.
Magiczna skrzynka – tak ją nazywam – jest dla mnie narzędziem z
kosmosu. Tutaj oddaję hołd młodym kucharzom. Rozmawiam często z
Łukaszem Toczkiem, który pracuje blisko, w Gdańsku. Jest między
nami nić kulinarnego porozumienia, którą bardzo cenię, i mam
wrażenie, że on ceni to, co ja tutaj robię jako starzec – tak
mnie nazywa. Dzwonię do niego i mówię, że chciałbym zrobić
emulsję. On na to, żebym kupił syfon, naboje i wymieszał dane
składniki. Takie uwagi z radością przyjmuję.
Powiedziałeś, że Polska to kraj
restauratorów, a nie szefów kuchni.
To jest moja refleksja. Mamy bardzo
ogarniętych kucharzy, ale często wizja restauratora mija się z
tym, co chce robić szef, bo bardzo często zysk jest ważniejszy od
tego, żeby ten chłopak użył dobrego produktu.
Dziwi cię to? Przecież trzeba
zarabiać. Smażyć te dewolaje.
I ja je do dziś smażę. Trzeba jednak
znaleźć równowagę między sacrum i profanum. Robię dewolaje, bo
ludzie chcą je jeść i to jest lokomotywa mojej fanaberii i
fantazji, ale mamy jeszcze pierogi z króliczym mięsem, sandacza,
tempurę, śledzie bałtyckie w occie ryżowym, wołowinę
sezonowaną, wędzimy gęsi, kaczki. To jest dużo droższe i widzę,
że kupują to klienci dużo bogatsi. Będę powtarzał z uporem
maniaka i wbrew panującym modom i można się ze mną nie zgadzać,
ale najważniejszą rzeczą w kuchni jest szef kuchni, to on jest
twarzą restauracji. Właściciel jest potrzebny, daje kapitał. To
jest dokładnie tak, jak z drużyną piłki nożnej: Abramowicz
kupuje, ale meczu nie rozgrywa. Robi to szef kuchni ze swoim
zespołem. Właściciel jest po to, żeby wspomagać szefa kuchni,
inwestować w niego, ale bez podpisywania żadnych glejtów –
szefowie kuchni mają prawo odchodzić z restauracji. Mądry
właściciel to zrozumie.
Gość jest dla ciebie ważnym
wyznacznikiem tego, co powinno się znaleźć w karcie?
Ja gotuję dla gości i dla siebie, ale
też prowadzę biznes. Muszę mieć z czego zapłacić pensje.
Oczywiście kupuję najlepsze produkty, na jakie mnie stać. Mam
swoich dostawców i serowarów, ale przecież od razu tak nie było.
Nie miałem od razu porcelany za 50 tys. zł. Czekałem na nią
cztery lata. Zbieraliśmy pieniądze, pojechaliśmy do Ćmielowa, tam
kupiliśmy porcelanę. Gerlach wykonał dla nas piękne sztućce.
Bardzo często restauratorzy na początku przeinwestowują. Wiem, że
wyposażenie jest ważne, ale przecież kupa na drogiej porcelanie
będzie nadal smakowała jak kupa. Dziś w restauracji każda rzecz
jest jak moje dziecko. Znam każdy metr kwadratowy podłogi,
denerwuję się, gdy rozwala się krzesło. Dlatego mam problem z
młodzieżą, bo im wszystko jest obojętne. A ważne jest to, żeby
utożsamiać się z miejscem.
Co zrobić, żeby pracownicy
utożsamiali się z miejscem? Jak ich motywujesz?
Gdy widzą, że jestem dumny z tego
miejsca, to mam absolutne poczucie, że zarażam tą postawą swoją
młodzież. Są dumni z tego, że pracują w Malborku, że do szefa
przyjeżdża „Food Service”, że przychodzi tutaj pan burmistrz,
Krystyna Czubówna, Agnieszka Cegielska. Że prezydent Komorowski
mówi, że świetne buraki zrobiliśmy. Przejechałem pół świata,
żeby się tu znaleźć. Dla mnie najważniejsze jest poranne
śniadanie. Jemy je codziennie i osobiście je przygotowuję. A
dokładnie robię naleśniki, od ośmiu lat, dzień w dzień. To
czas, żeby porozmawiać o tym, jacy goście przyjdą, żeby się
pośmiać, opowiedzieć sobie, co robiliśmy wieczorem,
przedyskutować sprawki miłosne, różne romanse. Czasami gdy patrzę
na restaurację i widzę, że siedzą w niej tylko ludzie z Malborka,
rozpiera mnie duma. Przychodzą do mnie goście, którzy chrzcili u
mnie dzieci, a dziś organizują tu komunie i wesela. Chodzę po sali
i rozlewam im wino.
Gościnność i odpowiedzialność
za to miejsce, to sekret Twojego sukcesu?
Powtarzam moim kelnerom, że za
jedzenie u nas ludzie muszą zapłacić, ale w zamian otrzymują
emocje. Przychodzą do pięknego zamku, a w restauracji mają szansę
zobaczyć go z innej strony. Spodziewają się, że na talerzu będzie
nawalone tyle, co w Wieliczce, a jednak dostają coś, w co wkładamy
serce. To widać: jest kwiatek albo zygzak na talerzu, wszystko jest
pomyślane – ludzie czują te emocje dlatego jedzenie smakuje
lepiej. Od dawna współpracuję z Kołem Gospodyń Wiejskich w
Laskowicach. Uważam, że pieką najlepszą drożdżówkę na
świecie. Robią takie jedzenie, że po prostu łeb odskakuje. Mają
zeszyty swoich prababć z przepisami sprzed 150 lat. Przygotowują mi
powidła z orzechów włoskich zielonych, zbierają płatki róży,
morwę. Ta współpraca jest kulinarna, ale też przyjacielska.
Odczuwam ogromna radość, kiedy pani z Malborka, od której kupuję
jabłka i pomidory, przynosi mi swój tort weselny. Bardzo też lubię
dzieci, mam przygotowane dla nich specjalne menu. Mam również kartę
wydrukowaną w Brajlu, więc myślę, że moją troskę o to miejsce
goście odczuwają na każdym kroku.
Jest jednak też demoniczna strona
Bogdana Gałązki. Potrafisz się wściec i nakrzyczeć, jeśli ktoś
zajdzie Ci za skórę.
Gdy idę na rynek i widzę, że ktoś
sprzedaje twaróg i pali przy tym papierosy, to mnie cholera bierze.
Miałeś w związku z tym problemy
ze sprzedawcami?
Problem był. Pojawił się nowy
kucharz, nie wiadomo skąd. Ale problem się skończył, kiedy na
dziedziniec wysypałem parę skrzynek pomidorów. Zapytałem
dostawcę: - Czy pan by takie jedzenie dawał swoim dzieciom? Facet
mówi, że nie. To dlaczego ja mam takie jedzenie podawać gościom?
Przecież nie mam problemu z ceną, rzadko o nią wojuję. Tomek z
Kaszubskiej Kozy robi ser, który kosztuje 70 zł za pół kg. Ale
wiem, ile on się musi napracować. Nie będę się przecież spierał
o pięć złotych, bo dostaję creme de la creme. Z mięsem i
kiełbasami jest podobnie. Jeżdżę do Skarszew, gdzie znajduje się
malutka mleczarnia i chłop sprzedaje mi 36-miesięczny szeneker.
Specjalnie dla mnie! O czymś takim można tylko marzyć. I dziękować
opatrzności, że chłop pomyślał, żeby to dla mnie przygotować.
Stąd pomysł, żeby wymieniać
wszystkich dostawców na ostatniej stronie menu?
Tak, chcę ich uhonorować. Oni wszyscy
pracują w promieniu 25 km od Zamku. Dzięki temu dzwonię o piątej
rano po sałatę i ona godzinę później, chrupiąca, czeka na mnie
na moście. Płacę za nią 2,50 zł, choć w Kauflandzie kosztuje
złotówkę. Ale wiem, co kupuję, i tym chcę karmić swoich gości.
To daje poczucie bezpieczeństwa, choćby moim kelnerom. Wiedzą, że
nie sprzedają szitu. Jeżeli deklarują, że robimy pierogi na
miejscu, to wiedzą, że pani Ela o siódmej rano gniecie pierogi.
Autentyczność jest bardzo ważna.
Jak odbywa się proces odtwarzania
starych receptur kuchni krzyżackiej?
Gdy zacząłem tu pracować,
zakolegowałem się z ludźmi pracującymi na zamku. Zorientowali
się, że jestem szalony, interesuję się wszystkim, więc zaczęli
pokazywać mi różne rzeczy. Okazało się, że istnieją księgi
zakupowe, w których jest podane, co Krzyżacy kiedyś jedli.
Poczytałem je i wpadłem na pomysł, że coś z tego można zrobić.
Praca szła bardzo mozolnie, akapit po akapicie, ale po jakimś
czasie okazało się, że całkiem sporo na ten temat wiem.
Głównym źródłem informacji była
książka prof. Trupinda „Życie codzienne na zamku w Malborku
1399-1410”. Zamek odwiedzają również profesorowie zajmujący się
średniowieczem. Gdy zobaczyli, że mam zacięcie historyczne,
zachęcili mnie do przeczytania paru książek, np. „Człowieka
średniowiecza” Le Goffa, „Średniowiecze” albo „Kulturę
średniowiecznej Europy”. I nagle zaczęło się we mnie budzić...
Chciałem zrozumieć mentalność człowieka tamtych czasów,
symbolikę, kolor, żeby zacząć pisać jedzeniem swój obraz na
talerzu.
Jaki obraz średniowiecza wyłonił
się z tych książek?
Średniowiecze kojarzy się nam ze
straszną ciemnotą, inkwizycją. Nikt już nie pamięta, że to czas
katedr, św. Tomasza, św. Hildegardy, doktora
Kościoła, mistyczki, ale też wielkiej kucharki.
Okazuje się, że w średniowieczu jedli szafran, pieprz, anyż,
sprowadzali ryż, cukier, mieli stoły z kości słoniowej, a damy
dworu nosiły jedwabne rękawiczki. Jedzenie odgrywało tak wielką
rolę, że zanim zaczęto uprawiać politykę, wielki mistrz wydawał
ucztę, w której podejmował wszystkich swoich gości. To jest moja
wizja: przyjeżdżają królowie z myślą wywołania wojny, a jak
widzą spichrze wypełnione zbożem, rezygnują ze swoich zamiarów.
Za misę pieprzu trzeba było zapłacić dwa worki złota. Ryż był
trzymany w skarbcu na zamku w Malborku. Prezydent Komorowski zwrócił
uwagę, że Krzyżacy jedli marnie. A to nieprawda. Oni jedli
wyśmienicie. Jedzenie było potęgą zakonu i ja piszę nim swoją
historię.
Nie czujesz się trochę uwiązany
historią tego miejsca? Gdzie jest granica między wizją kuchni
Bogdana Gałązki, a stylizacją na czasy średniowieczne?
Ja tu jestem we wszystkim. W
porcelanie, w detalu, w dzikich ziołach od Łuczaja, które
przywożę. Jestem w swoim zielniku, za chwilę będę w polu
szafranowym. To jestem ja, moja dusza. Naprawdę czuję się stopiony
z tym miejscem. Ewa [jedna z kucharek] zwraca uwagę, że gdy jestem
w restauracji, wszystko żyje. Jest mnóstwo piękniejszych
restauracji. Ludzie ciągle sapią, że u nas jest brzydko. Tyle że
my jesteśmy w bardzo specyficznym miejscu i trzeba to zrozumieć.
Jesteśmy w obiekcie UNESCO. Podlegam kontroli konserwatora zabytków.
Jednak nie ściana determinuje to miejsce, ale to, co podaję na
talerzu. Świeży produkt, sery, że się bawię jedzeniem.
Największą inspiracją są dla mnie cegły i witraże. Dlatego
lubię podawać kolorowe jedzenie. Dlatego bawię się warzywami,
wycinam kółeczka. Czasami goście zwracają na to uwagę i mówią,
że moje sałaty wyglądają jak witraż. A one właśnie tak mają
wyglądać. Średniowiecze posługiwało się symbolami. Ludzie nie
potrafili czytać ani pisać. Rytm życia nadawany był przez dzwon
na kościelnej wieży. Świat był prosty, poukładany. Gdy ludzie
szli do kościoła i czuli tam zapach kadzidła, wiedzieli, że
przyszedł czas na modlitwę. Często zapalam kadzidło. Gdy przejdę
się po zamku, naprawdę wychodzę naładowany. Ta ziemia pamięta
stopy wielkiego mistrza. Panie z kuchni na początku chodziły i
cegły wąchały. Bo zamek pachnie. Wyobraźcie sobie 700 lat temu
krzątających się na kuchni kucharzy i zapach pieczonego mięsa...
To nadawało rytm życia zamkowego.
Otworzysz kiedyś autorską
restaurację w innym mieście?
Propozycje otwarcia restauracji w
Warszawie dostaję ze cztery razy w roku. Mówią, że zrobią ze
mnie gwiazdę. Ale ja tego nie potrzebuję. Ja już jaśniej świecić
nie mogę.
To lubię...
OdpowiedzUsuń