wtorek, 7 kwietnia 2015

Ludzie



Skoro przyjdzie skończyć życie – w Balchu czy w Bagdadzie
skoro ma się spełnić miarka – czy słodka, czy gorzka,
wesel się , bo jeszcze nieraz po tobie i po mnie
księżyc z nowiu przejdzie w pełnię i z pełni do nowiu.
Omar Chajjam, Iran XI wiek

Persowie to mądry i dumny naród.
Po prawie 10 godzinach podróży, lądujemy na lotnisku w Teheranie o 3 nad ranem. Wita nas Nowy Rok (Nouruz – o tym szerzej później) oraz uśmiechnięta młoda dziewczyna Sanaz, siostra Shirin. Ubrana jak każda młoda osoba na zachodzie w markowe ciuchy – adidasy do eleganckiej sukienki – dobrze znany zestaw z modnej warszawskiej ulicy, na twarzy pełny makijaż. Jest tylko jedna różnica - piękna jedwabna chusta na głowie. Na głowie to dużo powiedziane, zasłona lewo skrywa włosy, nie stawiając oporu lekkim podmuchom wiatru i odsłaniając w długi czarny warkocz. Już te pierwsze minuty zweryfikowały obraz Iranu, jaki miałem w głowie, a to dopiero był początek.
Po kilkunastu minutach z plecakiem wypchanym po brzegi pieniędzmi (w Iranie nie przeprowadzono denominacji, 1 000 000 riali to równowartość 35$) wsiadamy z moją towarzyszką podróży Agnieszką, (która z wykształcenia jest Iranistką i przez najbliższe 2 tygodnie będzie moim tłumaczem, przewodnikiem i oparciem) do czarnej sportowej mazdy i ruszamy w podróż, która jak się okaże obali wszystkie powszechne panujące stereotypy o kraju, jeszcze do niedawna zwanym Persją.
W samochodzie rozbrzmiewa Lady Gaga i Madonna równie często jak hity z irańskich list przebojów. Dziewczyny palą papierosy. Suniemy z prędkością 150 km/h czteropasmową autostradą do Teheranu. Gdy dojeżdżamy zaczyna już świtać. Ulice są puste – jak to po sylwestrze. Mkniemy przez stolicę na tak zwany „zimny łokieć”, z auta wciąż rozlega się głośna muzyka. Przez głowę przebiega mi myśli – zaraz nas aresztują za takie grzeszne, niemoralne zachowanie, ale nic takiego się nie dzieje. Jest 5:00. Podjeżdżamy do piekarni. Jesteśmy pierwszymi klientami. Piekarz pozwala nam upiec nasz własny chleb - barbari, posypujemy sezamem, odrobiną soli, jeszcze gorący zjadamy na miejscu. Pyta nas z jakiego kraju jesteśmy. Lahestan – pada odpowiedź… to Polska po persku, kraj Lacha, trwały ślad po bogatej historii stosunków dyplomatycznych obu krajów. Uśmiecha się do nas. Agnieszka kontynuuje rozmowę po persku, kierownik piekarni nie kryje zdziwienia, nie może uwierzyć, że Aga (tak ją nazywano) nie jest Iranką. Z resztą podczas całej podróży były setki zabawnych sytuacji, kiedy tubylcy obgadywali nas – zawsze bardzo miło – a po chwili Aga dziękowała im po persku za miłe słowa. Ich zakłopotanie było wtedy równe naszej radości ;D Z piekarni jedziemy do hotelu w północnej dzielnicy, z pięknym widokiem na miasto. Teheran rozpościera piękny widok u naszych stóp. Hotel jest pełen gości - wszak celebrujemy Nowy Rok. Świętowanie trwa 3 tygodnie – jedna wielka fiesta i  piknikowanie na świeżym powietrzu, ale o tym innym razem. Ludzie, których spotykamy są dobrze wykształceni, mili, uprzejmi, życzliwi, grzeczni, usłużni, pomocni, zatroskani no i czego nie można nie zauważyć – niezwykle urodziwi.
Powierzchnia Iranu jest prawie 5 razy większa niż powierzchnia Polski. Liczba ludności przekracza 77 mln. Społeczeństwo Iranu jest niezwykle młode – w 75% to ludzie do 35 roku życia. Na ulicach największych miast: Teheranu, Szirazu czy Esfahanu spotykamy zadbanych, dobrze ubranych ludzi (no może jedynie poza butami - to jakaś pięta Achillesowa Irańczyków) z iphonami i słuchawkami w uszach, uśmiechniętych. Ludzie na ulicach są bardzo uczyni i pomocni, nie tylko dla nas, ale przede wszystkim dla siebie nawzajem. To widać chociażby w formie, w jakiej się do siebie zwracają. Język perski jest wręcz naszpikowany formułkami grzecznościowymi tzw. ta’arofami. Od nich rozpoczyna się i kończy niemalże każda rozmowa. Bogdan Jan! Bogdan Janam! (czyt.: dżan!, dżanam! – duszyczko!) – tak wołają na mnie dopiero co poznani ludzie, od razu skracając dystans, jakbyśmy byli starymi, dobrymi przyjaciółmi. Na ulicach nie widać biedy, jest skromnie, ale czysto, zieleń zadbana, a właśnie jest wiosna – ulubiona pora roku Irańczyków. Na trawnikach i skwerach pełno piknikujących rodzin, jedzenie wspólnych posiłków, spędzanie czasu w gronie najbliższych, to jedna z najwyższych wartości. Pozdrawiamy siebie salam (dzień dobry), zapraszają nas na herbatę, ciasto. Dzieci jak dzieci wszędzie takie same: uśmiechnięte, umorusane i szczęśliwe. Takiego obrazu Iranu próżno szukać w środkach masowego przekazu na starym kontynencie.
To, co mnie urzekło to szacunek do starszych ludzi i dzieci. Zatrzymaliśmy się na obiad w Karawanseraju w miejscowości Mejbad, w miejscu z 1000 letnią tradycją. Rodzina jadła obiad. Ojciec w podeszłym wieku leżał na dywanie i trzymał głowę na kolanach syna. Syn głaskał go po siwych włosach. Wokół rozrabiające dzieci. Rzadki to już widok w cywilizowanej Europie. W Iranie nie ma domów opieki społecznej. Nie żeby nie było zapotrzebowania, tylko honor rodziny nie pozwala, aby ojca czy matkę oddać na stare lata w cudze ręce. Do niedawna było tak i u nas, ale jak wiadomo czasy się zmieniają.
Po dwóch dniach spędzonych w stolicy ruszamy na południe, żeby zobaczyć Esfahan, Sziraz, Yazd i starożytne ruiny Persepolis. Czeka nas długa podróż, to ponad 1000 km w jedną stronę. Irański PKS „VIP”. Fotele jak w klasie biznes w samolocie, rozkładane do pozycji leżącej, jedzenie, coś do picia, miła obsługa.
W każdym mieście mamy różnych przewodników, ale ten jeden zapadnie nam w pamięci najbardziej. To Amir, 34 letni absolwent filologii angielskiej na uniwersytecie w Teheranie, na stałe mieszkający w Yazdzie. Mimo tak krótkiego czasu – spędziliśmy ze sobą tylko dwa dni – mam wrażenie jakbyśmy się znali całe życie. Uśmiechnięty, dumny z własnego kraju i historii, zadowolony z życia. Bardzo mi przypomina swoim uśmiechem i życzliwością Kasię Czaykowskę z wiadomego zamku. Mam nadzieję, że będę mógł ich sobie pewnego dnia przedstawić. Amir jest w trakcie przygotowywania wesela, za kilka dni jedzie do rodziny Panny Młodej negocjować mehrije – tradycyjne zabezpieczenie, jakie dostaje małżonka od męża na wypadek rozwodu. Narzeczona kończy właśnie medycynę, śliczna dziewczyna – widzieliśmy zdjęcia. Bardzo chciałbym ich ugościć w Polsce. Amir reprezentuje pokolenie dobrze wykształconych ludzi otwartych na świat, podróżujących. Zapytacie gdzie? Australia, Nowa Zelandia, Japonia Indie świat naprawdę nie kończy się na Europie :)
I nie zapomnę jeszcze dwóch małych chłopców, braci:  10-letniego Abdolafazla i 8-letniego Amira, na którego ten pierwszy wołał nieco złośliwie: (jak to starszy brat) Amir-Chamir, co oznacza Amir-Pasta. To właśnie w Abyane, ich rodzinnej położonej wysoko w górach wsi, liczącej co najmniej 2500 lat, gdzie najstarszy zachowany dom ma pond 1000, spędziliśmy ostatni dzień naszego pobytu. Chłopców spotykamy przypadkowo, zatrzymując się na herbatę przy ich domu, gdzie mama naszych bohaterów prowadzi małą gastronomię. Zaciekawienie światem dzieci jest zawsze cudowne. Nie dowierzają do końca, że jesteśmy khoreji (czyt. choredżi – obcokrajowiec). Nawet ja zostałem Persem – młodszy z chłopaków wyczytał to w moim spojrzeniu. Masz irańskie oczy – powiedział, co bardzo mi schlebiło. Od tego momentu nie odstępują nas na krok i stają się naszymi przewodnikami po wiosce, najlepszymi, jakich moglibyśmy mieć. Do wszystkich mieszkańców (jest ich niespełna 300, ok.160 rodzin) dzieci zwracają się ciociu/wujku, w niedługim czasie my też się nimi stajemy. Tutaj też doświadczamy niezwykłej gościnności, do której już zdążyliśmy przywyknąć. Pomoc bliźniemu, która także funkcjonuje w kulturze chrześcijańskiej, jednak ostatnio zapomniana w cywilizowanej Europe, jest bardzo żywa w kulturze islamu, gdzie każdy człowiek jest zobowiązany pomagać bliźniemu, bez względu na jego wiarę, szczególnie zaś przedstawicielom „ludów księgi” (Żydzi, Chrześcijanie i Muzułmanie). W tym kontekście wydaje się być znamienne, że na 100 000 rail'owym banknocie widnieje cytat z Sa’adiego, XIII wiecznego irańskiego poety (mieliśmy zaszczyt odwiedzić jego mauzoleum w Szirazie) o treści:
Human beings are members of a whole,
In creation of one essence and soul.

Wróćmy jednak do chłopaków, żeby ostatecznie udowodnić im, że jestem z Lahestanu następnego dnia przyniosłem paszport z wizą irańską. Jednak i tym razem nie było to dla małego Amira dostateczny dowód mojego pochodzenia, chyba do samego końca nie udało mi się go przekonać.
Pamiętam też chwilę, gdy spacerując po górskich uliczkach zatrzymał nas może 15 letni młodzieniec, który powiedział, że wita nas w swojej wiosce, jest szczęśliwy, że przyjechaliśmy, cała wieś wie, że jesteśmy z Polski i nic złego nam się nie stanie, bo wszyscy nam pomogą w razie potrzeby. Niesamowite uczucie! Cała wieś od wieków dba o siebie i o swoich mieszkańców. To tak, jak 40 lat temu w moim rodzinnym Grajewie wszyscy mieszkańcy bloku dbali o siebie a zwłaszcza o wspólne dzieci, zwracając im uwagę, chwaląc, karmiąc, a kiedy było trzeba – karcąc. Czegoś takiego na nowo doświadczyłem w tej irańskiej, schowanej wysoko w górach wsi, dwa razy starszej niż Polska.
Chciałbym jeszcze raz podkreślić, że wszyscy ludzie, których spotkaliśmy, byli dla nas bardzo ciepli i życzliwi. Nie spotkaliśmy się z żadną formą agresji czy nienawiści, niechęci czy zagrożenia.
Począwszy od Teheranu a skończywszy na małej górskiej wiosce. Iran to kraj młodych, mądrych i dumnych ludzi.