wtorek, 7 kwietnia 2015

Ludzie



Skoro przyjdzie skończyć życie – w Balchu czy w Bagdadzie
skoro ma się spełnić miarka – czy słodka, czy gorzka,
wesel się , bo jeszcze nieraz po tobie i po mnie
księżyc z nowiu przejdzie w pełnię i z pełni do nowiu.
Omar Chajjam, Iran XI wiek

Persowie to mądry i dumny naród.
Po prawie 10 godzinach podróży, lądujemy na lotnisku w Teheranie o 3 nad ranem. Wita nas Nowy Rok (Nouruz – o tym szerzej później) oraz uśmiechnięta młoda dziewczyna Sanaz, siostra Shirin. Ubrana jak każda młoda osoba na zachodzie w markowe ciuchy – adidasy do eleganckiej sukienki – dobrze znany zestaw z modnej warszawskiej ulicy, na twarzy pełny makijaż. Jest tylko jedna różnica - piękna jedwabna chusta na głowie. Na głowie to dużo powiedziane, zasłona lewo skrywa włosy, nie stawiając oporu lekkim podmuchom wiatru i odsłaniając w długi czarny warkocz. Już te pierwsze minuty zweryfikowały obraz Iranu, jaki miałem w głowie, a to dopiero był początek.
Po kilkunastu minutach z plecakiem wypchanym po brzegi pieniędzmi (w Iranie nie przeprowadzono denominacji, 1 000 000 riali to równowartość 35$) wsiadamy z moją towarzyszką podróży Agnieszką, (która z wykształcenia jest Iranistką i przez najbliższe 2 tygodnie będzie moim tłumaczem, przewodnikiem i oparciem) do czarnej sportowej mazdy i ruszamy w podróż, która jak się okaże obali wszystkie powszechne panujące stereotypy o kraju, jeszcze do niedawna zwanym Persją.
W samochodzie rozbrzmiewa Lady Gaga i Madonna równie często jak hity z irańskich list przebojów. Dziewczyny palą papierosy. Suniemy z prędkością 150 km/h czteropasmową autostradą do Teheranu. Gdy dojeżdżamy zaczyna już świtać. Ulice są puste – jak to po sylwestrze. Mkniemy przez stolicę na tak zwany „zimny łokieć”, z auta wciąż rozlega się głośna muzyka. Przez głowę przebiega mi myśli – zaraz nas aresztują za takie grzeszne, niemoralne zachowanie, ale nic takiego się nie dzieje. Jest 5:00. Podjeżdżamy do piekarni. Jesteśmy pierwszymi klientami. Piekarz pozwala nam upiec nasz własny chleb - barbari, posypujemy sezamem, odrobiną soli, jeszcze gorący zjadamy na miejscu. Pyta nas z jakiego kraju jesteśmy. Lahestan – pada odpowiedź… to Polska po persku, kraj Lacha, trwały ślad po bogatej historii stosunków dyplomatycznych obu krajów. Uśmiecha się do nas. Agnieszka kontynuuje rozmowę po persku, kierownik piekarni nie kryje zdziwienia, nie może uwierzyć, że Aga (tak ją nazywano) nie jest Iranką. Z resztą podczas całej podróży były setki zabawnych sytuacji, kiedy tubylcy obgadywali nas – zawsze bardzo miło – a po chwili Aga dziękowała im po persku za miłe słowa. Ich zakłopotanie było wtedy równe naszej radości ;D Z piekarni jedziemy do hotelu w północnej dzielnicy, z pięknym widokiem na miasto. Teheran rozpościera piękny widok u naszych stóp. Hotel jest pełen gości - wszak celebrujemy Nowy Rok. Świętowanie trwa 3 tygodnie – jedna wielka fiesta i  piknikowanie na świeżym powietrzu, ale o tym innym razem. Ludzie, których spotykamy są dobrze wykształceni, mili, uprzejmi, życzliwi, grzeczni, usłużni, pomocni, zatroskani no i czego nie można nie zauważyć – niezwykle urodziwi.
Powierzchnia Iranu jest prawie 5 razy większa niż powierzchnia Polski. Liczba ludności przekracza 77 mln. Społeczeństwo Iranu jest niezwykle młode – w 75% to ludzie do 35 roku życia. Na ulicach największych miast: Teheranu, Szirazu czy Esfahanu spotykamy zadbanych, dobrze ubranych ludzi (no może jedynie poza butami - to jakaś pięta Achillesowa Irańczyków) z iphonami i słuchawkami w uszach, uśmiechniętych. Ludzie na ulicach są bardzo uczyni i pomocni, nie tylko dla nas, ale przede wszystkim dla siebie nawzajem. To widać chociażby w formie, w jakiej się do siebie zwracają. Język perski jest wręcz naszpikowany formułkami grzecznościowymi tzw. ta’arofami. Od nich rozpoczyna się i kończy niemalże każda rozmowa. Bogdan Jan! Bogdan Janam! (czyt.: dżan!, dżanam! – duszyczko!) – tak wołają na mnie dopiero co poznani ludzie, od razu skracając dystans, jakbyśmy byli starymi, dobrymi przyjaciółmi. Na ulicach nie widać biedy, jest skromnie, ale czysto, zieleń zadbana, a właśnie jest wiosna – ulubiona pora roku Irańczyków. Na trawnikach i skwerach pełno piknikujących rodzin, jedzenie wspólnych posiłków, spędzanie czasu w gronie najbliższych, to jedna z najwyższych wartości. Pozdrawiamy siebie salam (dzień dobry), zapraszają nas na herbatę, ciasto. Dzieci jak dzieci wszędzie takie same: uśmiechnięte, umorusane i szczęśliwe. Takiego obrazu Iranu próżno szukać w środkach masowego przekazu na starym kontynencie.
To, co mnie urzekło to szacunek do starszych ludzi i dzieci. Zatrzymaliśmy się na obiad w Karawanseraju w miejscowości Mejbad, w miejscu z 1000 letnią tradycją. Rodzina jadła obiad. Ojciec w podeszłym wieku leżał na dywanie i trzymał głowę na kolanach syna. Syn głaskał go po siwych włosach. Wokół rozrabiające dzieci. Rzadki to już widok w cywilizowanej Europie. W Iranie nie ma domów opieki społecznej. Nie żeby nie było zapotrzebowania, tylko honor rodziny nie pozwala, aby ojca czy matkę oddać na stare lata w cudze ręce. Do niedawna było tak i u nas, ale jak wiadomo czasy się zmieniają.
Po dwóch dniach spędzonych w stolicy ruszamy na południe, żeby zobaczyć Esfahan, Sziraz, Yazd i starożytne ruiny Persepolis. Czeka nas długa podróż, to ponad 1000 km w jedną stronę. Irański PKS „VIP”. Fotele jak w klasie biznes w samolocie, rozkładane do pozycji leżącej, jedzenie, coś do picia, miła obsługa.
W każdym mieście mamy różnych przewodników, ale ten jeden zapadnie nam w pamięci najbardziej. To Amir, 34 letni absolwent filologii angielskiej na uniwersytecie w Teheranie, na stałe mieszkający w Yazdzie. Mimo tak krótkiego czasu – spędziliśmy ze sobą tylko dwa dni – mam wrażenie jakbyśmy się znali całe życie. Uśmiechnięty, dumny z własnego kraju i historii, zadowolony z życia. Bardzo mi przypomina swoim uśmiechem i życzliwością Kasię Czaykowskę z wiadomego zamku. Mam nadzieję, że będę mógł ich sobie pewnego dnia przedstawić. Amir jest w trakcie przygotowywania wesela, za kilka dni jedzie do rodziny Panny Młodej negocjować mehrije – tradycyjne zabezpieczenie, jakie dostaje małżonka od męża na wypadek rozwodu. Narzeczona kończy właśnie medycynę, śliczna dziewczyna – widzieliśmy zdjęcia. Bardzo chciałbym ich ugościć w Polsce. Amir reprezentuje pokolenie dobrze wykształconych ludzi otwartych na świat, podróżujących. Zapytacie gdzie? Australia, Nowa Zelandia, Japonia Indie świat naprawdę nie kończy się na Europie :)
I nie zapomnę jeszcze dwóch małych chłopców, braci:  10-letniego Abdolafazla i 8-letniego Amira, na którego ten pierwszy wołał nieco złośliwie: (jak to starszy brat) Amir-Chamir, co oznacza Amir-Pasta. To właśnie w Abyane, ich rodzinnej położonej wysoko w górach wsi, liczącej co najmniej 2500 lat, gdzie najstarszy zachowany dom ma pond 1000, spędziliśmy ostatni dzień naszego pobytu. Chłopców spotykamy przypadkowo, zatrzymując się na herbatę przy ich domu, gdzie mama naszych bohaterów prowadzi małą gastronomię. Zaciekawienie światem dzieci jest zawsze cudowne. Nie dowierzają do końca, że jesteśmy khoreji (czyt. choredżi – obcokrajowiec). Nawet ja zostałem Persem – młodszy z chłopaków wyczytał to w moim spojrzeniu. Masz irańskie oczy – powiedział, co bardzo mi schlebiło. Od tego momentu nie odstępują nas na krok i stają się naszymi przewodnikami po wiosce, najlepszymi, jakich moglibyśmy mieć. Do wszystkich mieszkańców (jest ich niespełna 300, ok.160 rodzin) dzieci zwracają się ciociu/wujku, w niedługim czasie my też się nimi stajemy. Tutaj też doświadczamy niezwykłej gościnności, do której już zdążyliśmy przywyknąć. Pomoc bliźniemu, która także funkcjonuje w kulturze chrześcijańskiej, jednak ostatnio zapomniana w cywilizowanej Europe, jest bardzo żywa w kulturze islamu, gdzie każdy człowiek jest zobowiązany pomagać bliźniemu, bez względu na jego wiarę, szczególnie zaś przedstawicielom „ludów księgi” (Żydzi, Chrześcijanie i Muzułmanie). W tym kontekście wydaje się być znamienne, że na 100 000 rail'owym banknocie widnieje cytat z Sa’adiego, XIII wiecznego irańskiego poety (mieliśmy zaszczyt odwiedzić jego mauzoleum w Szirazie) o treści:
Human beings are members of a whole,
In creation of one essence and soul.

Wróćmy jednak do chłopaków, żeby ostatecznie udowodnić im, że jestem z Lahestanu następnego dnia przyniosłem paszport z wizą irańską. Jednak i tym razem nie było to dla małego Amira dostateczny dowód mojego pochodzenia, chyba do samego końca nie udało mi się go przekonać.
Pamiętam też chwilę, gdy spacerując po górskich uliczkach zatrzymał nas może 15 letni młodzieniec, który powiedział, że wita nas w swojej wiosce, jest szczęśliwy, że przyjechaliśmy, cała wieś wie, że jesteśmy z Polski i nic złego nam się nie stanie, bo wszyscy nam pomogą w razie potrzeby. Niesamowite uczucie! Cała wieś od wieków dba o siebie i o swoich mieszkańców. To tak, jak 40 lat temu w moim rodzinnym Grajewie wszyscy mieszkańcy bloku dbali o siebie a zwłaszcza o wspólne dzieci, zwracając im uwagę, chwaląc, karmiąc, a kiedy było trzeba – karcąc. Czegoś takiego na nowo doświadczyłem w tej irańskiej, schowanej wysoko w górach wsi, dwa razy starszej niż Polska.
Chciałbym jeszcze raz podkreślić, że wszyscy ludzie, których spotkaliśmy, byli dla nas bardzo ciepli i życzliwi. Nie spotkaliśmy się z żadną formą agresji czy nienawiści, niechęci czy zagrożenia.
Począwszy od Teheranu a skończywszy na małej górskiej wiosce. Iran to kraj młodych, mądrych i dumnych ludzi.








środa, 21 stycznia 2015

Angielski etos pracy?



Kilka dni temu przysłuchiwałem się rozmowie dwóch młodych kucharzy. Jeden z nich opowiadał, że już za chwilę zaczyna pracę w restauracji, której Szef kuchni ma za cel wprowadzenie „angielskiego” etosu pracy. Pomyślałem sobie czymże ten „angielski” różni się od polskiego, amerykańskiego, rycerskiego czy po prostu od etosu pracy jako takiej. Na ratunek przyszło moje klasyczne wykształcenie. Znajomość Iliady czy też przyjaźń z Hektorem, Odyseuszem, Nestorem, Królem Menelaosem nie wiadomo kiedy się przyda.  
Etos z greckiego „ethos” to zwyczaj, obyczaj lub zbiór obyczajów, norm, wzorów postępowania, składający się na styl życia. Etos nie jest niczym nowym, wszak sam Homer w Iliadzie tworzy pierwszy etos rycerski.  Zeus przyrzeka Tetydzie, że dopóki Achilles i Agamemnon nie dogadają się, ten ostatni będzie przegrywał wszystkie bitwy.
W średniowieczu etos rycerski ze swoim nie spisanym ale obowiązującym kodeksem był jedynym wyznacznikiem życia towarzyskiego. Poza tym ten średniowieczny niewiele różnił się od greckiego. Grecy cenili tak samo jak człowiek średniowiecza dobre urodzenie, odwagę, solidarność czy siłę fizyczną. Wszystkie te cechy - może poza dobrym urodzeniem - chociaż książę na kuchni lub księżniczka byliby mile widziani. 
Oczywiście rozumiem, co młody szef kuchni, który wrócił po wojażach w UK ma na myśli, mówiąc o „angielskim” etosie pracy, chociaż wydaje mi się, że właściwie coś takiego nie istnieje. Myślę, że warto jednak na początku tej drogi powiedzieć młodym ludziom, którymi będzie się kierowało czym w istocie swojej jest praca człowieka w kuchni. Może nawet warto samemu przeczytać Encyklikę o pracy ludzkiej JP II . Nie ma w tym dziele nic, czego człowiek by nie wiedział, ale może taka lektura uporządkuje myśli i wartości młodego szefa kuchni. Być może młody kucharz lub kucharka podniosą papier leżący przed restauracją. I co z tego, że ten chodnik to nie część restauracji. Może powiedzą Szefowi, że ktoś wynosi piwo w workach na śmieci. I myślę, że jest to równie ważne jak zrobienie dobrego sosu beszamelowego. To jest właśnie między innymi  etos pracy. Uczciwość wobec siebie i innych. Cóż, że będziecie mieli procedury, "cost foody", wałki do wałkowania po 800 PLN, francuskie garnki miedziane, które nie działają na indukcji ale kosztują 1000 PLN netto. Na niewiele się to zda, jeśli nie będzie wspólnego celu jakim jest dobro miejsca, w którym się pracuje. Przypomina mi się tu inskrypcja wyryta na drzwiach prowadzących do kapitularza jednego z  moich ulubionych zamków: Możesz być piękny, mądry i bogaty. Jeśli jednak pycha tobą zawładnie wszystko to stracisz. Może warto powiedzieć swoim pracownikom i właścicielom, że poprzez cudowne gotowanie zmieniają świat. To co robią jest potrzebne, a  ich rodzice i znajomi będą dumni z tego co robią. Mam taką zasadę i kiedy tylko jest to możliwe, staram się ją wprowadzać w życie. Każdy pracownik powinien pracować na wszystkich stanowiskach w kuchni - bez względu czy to kucharz, czy pani ze zmywaka. Takie doświadczenie uczy zrozumienia i szacunku do pracy drugiego człowieka, a czasami "na zmywaku" możesz zapomnieć o troskach i kłopotach, które Ciebie otaczają. Iluż ja znam szefów, którzy zawsze gdy są zdenerwowani lądują  na zmywaku. Sam tak mam: Szef na zmywaku tzn. nie odzywamy się :-) Warto im powiedzieć, że jjeśli będą ciężko pracować  tzn. cudnie gotować zgodnie z zamysłem szefa, to będę zmieniać świat wokół siebie. To nie frazes tylko prawda. Widziałem piękne restauracje z magicznymi skrzynkami, termomiksami, pacojetami. Szef kuchni na pytanie młodego kucharza po co nam to szefie, skoro tego nie używamy usłyszał: chciałem to kupiłem. Tu etosu pracy i szacunku właściciela do pracy chyba zabrakło. Taki młody człowiek  traci etos pracy, traci wiarę i traci cel. Tego się strzeż Szefie Kuchni!
I już na koniec. Wiem Szefie, że kiedy otwierasz restaurację masz głowę pełną marzeń i pomysłów. Nowe kafelki i sprzęty. Na nic tu etos „angielski”, jeśli nie będzie poszanowania tego, na co właściciel wydał własne pieniądze. To Ty masz nauczyć swoich pracowników, żeby szanowali sprzęt w kuchni jak własny. Twój etos pracy - uwierz mi - będzie dużo bardziej ważny niż twoje umiejętności i znajomość technik kulinarnych. Ważne jest to, w jaki sposób będziesz rozmawiał ze swoimi pracownikami, jak będziesz mówił o kolegach z branży przy pracownikach, czy będziesz przychodził pierwszy i wychodził ostatni. Nie ma tu etosu angielskiego ani amerykańskiego, jest tylko etos bycia Szefem i Człowiekiem. Pisze to wszystko bo TY JESTES TAM, A JA JESTEM JUŻ Z POWROTEM.  Myślę, że będę miał już niedługo okazję uścisnąć Tobie dłoń  i pogratulować Twojego własnego etosu pracy. A na koniec (bo jestem jedynym szefem z zamkiem rycerskim w tle - kilka rycerskich zasad, które niewiele straciły z aktualności kiedy się nad tym zastanowisz).

Kodeks rycerski zawierał następujące zasady:
  • Bądź zawsze oddany Bogu, Ojczyźnie, Panu.
  • Nigdy nie bądź tchórzliwy.
  • Bądź ambitny i podążaj do celu.
  • Przegrane bitwy znoś z honorem.
  • Bądź wzorem dla innych.
  • Szanuj ludzi wokół siebie.
  • Dobro i prawość przed niesprawiedliwością broń.
  • Bądź hojny dla ludzi w potrzebie.
  • Bądź wierny swym zasadom i ideałom.
  • Nie krzywdź słabszych.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Wiara czyni cuda



   Otwierając 8 lat temu restaurację w tak pięknym miejscu jakim jest Zamek w Malborku czy  mogłem przypuszczać gdzie ta podróż mnie zaprowadzi? 
  Wiele wody upłynęło w Nogacie, wiele było zmartwień ale i wiele radości. Chociażby wtedy gdy do restauracji przyszedł zdenerwowany klient i zapytał czy jest tu coś chińskiego ?  Wtedy Tadeusz Asner, błyskotliwy i młody menadżer, odpowiedział: jest, pomidorowa z ryżem! Balon pękł, a Pan za błyskotliwą odpowiedz uhonorował nas wysokim napiwkiem. 
Czy podczas wizyty  mnichów Tybetańskich, którzy podróżując po Europie odwiedzili zamek w Malborku, gdy miałem zaszczyt przygotowywać dla nich posiłek. Po obiedzie zostałem poproszony do stołu. Pamiętam to jak dzisiaj, kiedy zapytał mnie jeden z mnichów, czy może mnie i to miejsce pobłogosławić . Był to dla mnie zaszczyt. Wypowiedział tego popołudnia słowa, które do śmierci będę nosił w sercu. Wszystko się spełnia.
Podczas pierwszej wizyty Wielkiego Mistrza, ów przybył z całym na Zamek z całkiem sporą świtą. Wcześniej nie miałem okazji widzieć znamienitego gościa, nawet na zdjęciach. Czekałem przed restauracją, a kiedy orszak zbliżał się do restauracji, zastanawiałem się, który to ... Wybrałem z tłumu jednego z księży, który jak mi się zdawało najbardziej odpowiadał moim wyobrażeniom Wielkiego Mistrza. Dopadłem do ręki i złożyłem pocałunek na rodowym klejnocie. Jakie zdziwienie było pani tłumacz Ewy Malinowskiej, która tłumiąc śmiech wykrztusiła: Bodziu to nie ten :-) Wielki Mistrz idzie na końcu. To są chwile i to są ludzie, którzy wielu znać będzie z książek naukowych. Mam wielkie szczęście, że pracuję w takim miejscu i dzięki temu ci znamienici ludzie nie tylko są autorami książek na moich półkach, ale też gościli w mojej restauracji.
Pamiętam moment, kiedy pojawiła się plotka, że inspektorzy Gault Millau nawiedzają restauracje w całej Polsce . W głębi serca jak każdy szef kuchni marzyłem, żeby mnie także odwiedzili. Każdego poranka Ewa Uzarewicz przy odprawie z pracownikami mówiła: słuchajcie każdy gość odwiedzający naszą restaurację może być inspektorem z Francji. Powtarzała to przez cały sezon do znudzenia, do zemdlenia. W końcu gdy tylko otwierała usta kelnerzy chórem mówili: wiemy, wiemy, czekamy na inspektorów z Francji. Nikt w to nie wierzył, ze przyjadą. Może poza mną. Ja miałem inne zmartwienie: jak oni wejdą na Zamek ? No bo niby jest info. na stronie WWW, że trzeba zadzwonić by kelner wyszedł do bramy. A jeśli nie zadzwonią? A jeśli pan strażnik będzie miał zły dzień i nie wejdą? Nawet napisałem do Pani Justyny Admaczyk z informacją, że trzeba do nas zadzwonić i kelner wyjdzie do bramy. Odpisała: NASI INSPEKTORZY PRZENIKAJA PRZEZ MURY! Pomyślałem przez ten w Malborku mogą nie przeniknąć. A jednak przeniknęli :-)
Piszę to wszystko bo nadarzają się specjalne okazje; święta Bożego Narodzenia i uroczysta kolacja, z które dochód jest przeznaczony dla tych najbardziej potrzebujących oraz dla tych którzy już może nie mają wiary. Kolacja, która skupia wokół stołu ludzi których mogę nazwać PRZYJACIÓŁMI. W kuchni co roku inny Wielki Szef: Łukasz Toczek, Adam Woźniak czy Krzyś Bugiera. I tak od 5 lat bo Boże Narodzenie bardzo sobie upodobałem dla spokoju i mojej wewnętrznej radości. Św. MIKOŁAJ za sprawą Wielkich Mistrzów, naszych gości i inspektorów z Francji, Belgii i Polski przyniósł nam w prezencie 2 czapki Gault&Millau. 
   W ten szczególny czas pragnę podziękować wszystkim, którzy przez te osiem lat przyczynili się do tego naszego wspólnego wysiłku. Mimo wątpliwości, czasami nerwowości, niezrozumienia o co temu Szefowi chodzi udało nam się dotrzeć do miejsca, w którym teraz jesteśmy. Przez 8 lat przez restauracje przewinęło się ponad 200 os. Jedni zostali na dłużej inni tylko na chwilę, ale wszyscy wykonywali swoje obowiązki z należytym szacunkiem do miejsca, a każdy jak umiał najlepiej. Dziękuję moim pierwszym kucharkom Grażynie Uniewicz zwanej „Grazią” i Ewie Szychowskiej, bo to z nimi 8 lat temu zaczynałem robić kanapki i pierogi. Dawano nam na mieście 1 rok życia. :-) Dziękuje Pani Lidce Sablewskiej, która przyszła w  majowy poranek 2007r tylko na chwilę, a została 7 lat. Dziękuje Ewie Uzarewicz, która przyszła na "zmywaczek" bo Pani Lidka poszła "na kuchnię". Ewa przeszła przez zmywak, kuchnię, a teraz zarządza jedną z najlepszych restauracji na Pomorzu i w Polsce! Dziękuje Tadeuszowi Asnerowi, który był pierwszym menadżerem. Obaj uczyliśmy się miejsca i ludzi. Mimo, że Tadeusz już nie pracuje opowieść o zupie z ryżem jest jest przywoływana często jak rodzinna opowieść przy świątecznym stole. Dziękuje Michałowi Dąbrowskiemu, który jest już legendą w restauracji. Przyszedł do mnie do pracy gdy miał 16 lat. Teraz ma 24 i jest na 5 roku chemii. Duma mnie rozpiera, kiedy patrzę na Michała i Tomka (5 rok medycyny), jak stoją w czapach św Mikołaja i rozbawiają dzieci na świątecznej kolacji. Za chwile będą lekarzami, naukowcami a u Gałązki z dumą podają kotlety. Dziękuje dzieciom mego wspólnika Edycie i Konradowi Konefałom. Bez was początki byłyby dużo trudniejsze niż trudne. Dzisiaj to dorośli ludzie, kończą studia, za chwile Edyta wyjdzie za mąż :-) a jeszcze nie tak dawno Kondziu w restauracji zwany „paniczem” chodził w śpioszkach w króliczki, a Edytka miała sukienkę w białe grochy. Takie wspomnienia kryją się w sercu naszej restauracji.
Dziękuję Emilii Kępce, która od 5 lat jest moim kulinarnym spełnieniem, Dumą tego miejsca i ambasadorem dobrego smaku. Choć w sezonie, kiedy z nieba leje się żar, a przy palniku gdy 56 °C miewamy czasem kryzysy, to nie zamieniłbym jej na Thomasa Kellera. 
Dziękuję Pani Eli Misarko, która ma tak zwane „złote raczki od mączki”. Jej krnąbrność, co mnie czasami do szału doprowadza - jeszcze się nie zdarzyło żeby upiekła coś zgodnie z recepturą, ale mimo to... wszystko zawsze wychodzi jej po prostu najcudowniej na świecie. 
Dziękuję Kamili Miśkiewicz,  że z odwagą wkroczyła na drogę usłaną pralinkami. 
Dziękuję Monice zwanej „Monią” za dbanie o porcelanę, która jest piękna i błyszcząca nawet w lipcu, gdy na sali przewija się 500 osób. Monia jeszcze cukiernie ogarnie, bo właśnie Pani z cukierni postanowiła rzucić prace (bo za gorąco) - Monia dziękuję!
Dziękuję Piotrowi Zasadzie, który kiedyś w ogrodzie zaprotestował, gdy rozważałem kupno "magicznych skrzynek". "Niech Chef nie kupuje, nasza kuchnia jest autentyczna, taka jak ma być". To była bardzo dobra rada, Piotrze.
Na koniec wielkie podziękowania dla Doroty i Andrzeja Konefał - przyjaciołom od 20 lat. Cokolwiek bym w tym miejscu nie napisał.. i tak nie odda wszystkiego i będzie lekko koślawe, ale to Andrzej zawsze miał największą wiarę i to on zawsze podnosił mnie, kiedy zdarzały się chwile zwątpienia i już nie miałem siły iść dalej. Zawsze powtarzał: „ludzie to tylko ludzie” lub „życie to sztuka wyborów” albo „ty mi nie tłumacz, że my mamy wysokiej jakości produkty przecież codziennie płacę twoje faktury" :-)
Nikt nie ma dwóch głów, chociaż otrzymaliśmy wyróżnienie w postaci dwóch czapek i pewnie dwie głowy są do nich potrzebne. Marzenia się spełniają. Nadzieje stają się rzeczywistością. Dziękuję, iż mogę być Tu i Teraz z Wami wszystkimi.
Dziękuję moim kelnerom, którzy mimo młodego wieku i niedoskonałości są oddani i kochają swoja pracę. 
Dziękuję naszym gościom, że lubią do nas wracać.
Wiara czyni cuda.
Dziękuję.