poniedziałek, 28 stycznia 2013

Przystanki na trasie Warszawa - Malbork cz.I

          Tak się ostatnio składa że, często podróżuję na trasie Malbork - Warszawa. Mój brat jest tak dobry, że zgadza się być moim kierowcą. Żeby rozwiać wszelkie wątpliwości - mam prawo jazdy i konto w banku, ale po prostu kierownica nie jest moim powołaniem. :-) Podróż jest kilkugodzinna, więc kierowca i pasażerowie powinni zrobić sobie czasem przerwę, zatrzymać się w miłym miejscu i coś dobrego zjeść. W zeszłym tygodniu (już po raz kolejny) padło na Austerię. Ładne miejsce. Ciekawa nazwa. Bardzo miła obsługa. Rudy kot wielkości żbika przygląda się z zainteresowaniem gościom. Kot miły i przyjacielsko nastawiony do dzieci. Zwierzę w restauracji to bardzo dobry pomysł - czyni ją bardziej przyjacielską i trochę taką ... udomowioną . W środku ciepło. Tu nie chodzi tylko o ciepło, które  emanuje od miłych pań kelnerek ale ciepło też w wymiarze temperatury w pomieszczeniu. Austeria wg. słownika to dawny zajazd, karczma, gospoda. Nasza Austeria utrzymana jest w klimacie karczmy, gospody. Klimat jest taki, że brakuje tam tylko starego Żyda. Miejsce jakby przeniesione z innej czasoprzestrzeni i nie pasujące do czasów współczesnych,  ale kiedy znajdziemy się w środku to okazuje się, że wszystko tam gra ze sobą i jest w jakieś miłej harmonii. Dach kryty gontem, duże podwórze wygląda jakby czekało na furmanki po piątkowym rynku, a środku kominek i fotel bujany - miło i serdecznie. Smaczne, bardzo smaczne jedzenie za każdym razem kiedy tam zaglądam. Kartacze, kałduny - jak byśmy tego nie nazywali - pierwsza klasa! Jak wiecie wychowany w Grajewie na kartaczach byłem i z cała odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że na tym daniu akurat znam się doskonale. Pyszne flaki. Szafa pełna wiktuałów.
Polecam! Szczerze polecam!

Kilkadziesiąt kilometrów dalej w Ostródzie jest Młyn pod Marjaszkiem. Ładnie położony, w miejscu z dużą tradycją kulinarną, którą mam wrażenie ktoś tam marnotrawi. Pierwszy raz w młynie byłem jakieś 10 lat temu. Kiedyś bywałem częściej - zawsze w drodze powrotnej do Warszawy, po wizycie w rodzinnym domu mego bliskiego kolegi, Młyn był śniadaniowym przystankiem w poniedziałkowe poranki. Moja bratowa, która pracowała kiedyś w Pasłęku, zachwycała się Młynem gdy przyjeżdżała do domu w weekendy. Chwaliła nie tylko architekturę, nietypową łazienkę ukrytą w starej szafie i piękny ogród, ale przede wszystkim jedzenie. Faustyna to straszny niejadek (no chyba, że na obiad są Michałki w dużych ilościach) więc tym bardziej wydawało mi się, że taka rekomendacja wiele znaczy. Niestety ... tamte smaki już dzisiaj się nie powtórzą. Nie mam pojęcia co się stało. Może kucharz się zmienił. Może właściciele maja już tyle pieniędzy, że im się nie chce. Może myślą, że skoro młyn pozostał przy drodze (inni nie mieli tyle szczęścia np. smażalnia ryb "Okoń") to i tak ludzie zajadą. A może to sroga zima spowodowała, że jedzenie było inne. A może cały potencjał pojechał do Gdyni do nowej restauracji. Zupa za 17 PLN była słaba. Cygański kociołek z kiełbasą, która miałem wrażenie została po piątkowej imprezie, nie zrobił wrażenia na moich współbiesiadnikach. I jeśli mój brat, który absolutnie nigdy się nie czepia i zawsze mu wszystko smakuje powiedział, że niedobre – to naprawdę było niesmaczne. Danie dnia nie może być "przeglądem miesiąca". Rozumiem że pani kucharka gotuje, co jej właściciel każe, ale ... Drogi Właścicielu, zapewne spędzasz wakacje tu i tam, jadasz tu i ówdzie... Danie dnia to nie resztki wrzucone do gara i zamieszane, ale coś specjalnego (cena na to wskazywała), zrobionego specjalnie w tym dniu z najlepszych produktów. Niestety takiego wrażenia nikt przy stole nie odniósł. Pani kelnerka była mało zainteresowana gośćmi. Pierogi z kaczką trochę ratowały sytuację, bo były smaczne, nawet bardzo smaczne. Herbata z pigwą - może być. Ogólnie sprawę ujmując szału nie było. Tam raczej się już nie zatrzymam. Ściany wylepione fotosami aktorów też jakoś mnie do tego nie przekonują. Miły duży pies to najfajniejszy akcent. W środku fizycznie zimno. Zimno mimo rozpalonego kominka. W restauracji chłód od jedzenia i chłód od serwisu to słaba zachęta do dłuższego posiedzenia. Szybko zjedliśmy i do samochodu. Marjaszkowy Młyn nie ma gospodarza - to widać i to się czuje. 

Dwie oberże na tej samej trasie - podobne, a takie różne.

1 komentarz:

  1. Zgadza się "Młyn pod Mariaszkiem" to rozczarowanie, podobnie zresztą jak "Zajazd pod Kłobukiem" - zwłaszcza w zestawieniu z nadziejami jakie daje wrażenie z zewnątrz.

    OdpowiedzUsuń