wtorek, 7 sierpnia 2012

Pieniądze nie śmierdzą

Tak mawiali Rzymianie, pobierając opłatę za oddawanie moczu, którego używali do garbowania skór. Od kilku dni na oczach i ustach całej Polski są billboardy przedstawiające ikony programów kulinarnych. Pascal vs. Okrasa. Rozbawiła mnie pani fryzjerka na osiedlu (kiedy poszedłem podciąć siwe włosy znad ucha i tym samym zlikwidować jedną z oznak niechybnego nadejścia końca) pytając mnie, czy znam tych bokserów na billboardach, którymi całą Warszawa jest oplakatowana. Ubawiła mnie Pani cudnie. Odpowiedziałem, że To nie sportowcy, tylko kucharze ... cha, cha... Sam byłem zaciekawiony co to będzie. Natychmiast przyszło mi do głowy, że będzie to program kulinarny na wzór IRON CHEF AMERICA, gdzie dwóch wielkich i sławnych kucharzy staje naprzeciwko siebie i walczą o palmę pierwszeństwa w kulinariach. W 60 minut muszą ugotować jak najwięcej potraw w roli głównej z TAJEMNICZYM PRODUKTEM, o istnieniu którego dowiadują się, kiedy już są w kuchni. Miliony oczu podpatrują i wszyscy zastanawiają się, co będzie sekretnym produktem tym razem, a mogą to być świńskie ryjki, nóżki, bycze jadra i Bóg jeden z producentem programu wiedzą, jaka niespodzianka czeka tym razem na kucharzy.
W tym przypadku jednak szybko się rozczarowałem, bo okazało się, że chodzi o reklamę dużego sklepu sieciowego. Panowie tym razem będą przekonywać jak cudnie i wspaniale jest kupować w sieciówce, gdzie świeżość, zapach, aromat wydobywające się z chłodni i dozowników zapachu przy stoiskach z pieczywem, bije na głowę te wszystkie oblazłe, brudne i śmierdzące polskie rynki i ryneczki.
Żeby oddać sprawiedliwość - kupuję, owszem, w sieciówkach mleko, masło, cukier... Wszystko to, czego nie mogę wiosną i latem kupić na rynku w Malborku. Ale jeszcze kilka lat temu, może nawet miesięcy... obaj Panowie ze szklanego ekranu zachęcali rodaków do ratowania rodzimych małych sklepików, zieleniaków, małych i dużych ryneczków. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, że dla potrzeb programy wyjeżdżamy do Azji i zakupy robimy tylko na bazarach... Nie myślę, że w dalekiej Tajlandii nie ma sklepów wielkopowierzchniowych. Nic mi się tu kupy nie trzyma... Z jednej strony - jak w Azji, to koniecznie na bazarze, ale jak we własnym kraju, to w sieciowym? Bo taniej? Co to znaczy "taniej"? Czy któryś z Panów pofatygował się chociażby do Sandomierza? To polskie "zagłębie" jabłek, tak dla przypomnienia. Kupiec z sieciówki proponuje 20 gr za kilogram jabłek, a potem sprzedaje za 2,50 za kg. Barbarzyństwo i zbrodnia na ogrodniku i kliencie. Ale co ma zrobić ogrodnik? Ile tych jabłek sprzeda w Lublinie na bazarze? A resztę trzeba sprzedać po 20 gr., żeby chociaż jakieś koszty się zwróciły. Panowie, jestem przekonany, że gdybyście poświęcili tyle samo czasu na promowanie i zachęcanie Polaków do chodzenia i robienia zakupów w małych osiedlowych zieleniakach czy miejskich ryneczkach, duża część narodu by was jeszcze bardziej kochała i szanowała. A tak ... ciężko zapracowany kapitał zamieniliście na wózek w sieciówce i kod kreskowy na waszej wiarygodności. Ale jak mawiali Rzymianie: pecunia non olet.

5 komentarzy:

  1. Chyba trochę Pan przesadził. To jak zarabiają na życie, to ich prywatna sprawa. Z drugiej strony nie przeszkadza to chyba w promowaniu "zieleniaków" itp. A teraz pytanie mam do Pana: Jeśli przychodzi klient do restauracji i prosi o dobrze wysmażony stek z polędwicy wołowej, to wygania go Pan? Przecież tak się go nie je, musi być krwisty lub sth like that, ale skoro klient płaci 70 czy 80 zł za kotleta, to przyrządzi mu go Pan jak tylko chce, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Tadeuszu, zapraszam do lektury artykułu SPONSOR PŁACI SPONSOR SMAKUJE w Polityce 13-19 sierpień nr.33. Kotleta nie przyrządzę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałem ten artykuł, to taka parafraza Pańskiego wpisu lub odwrotnie. Patrząc na analogiczną kwestię, dlaczego dobrzy aktorzy grają czasem w beznadziejnych filmach? Czy znaczy, że stali się beznadziejni?
    Co do kotleta, którego Pan nie poda, to stwierdzam, że musi się Panu bardzo dobrze powodzić, skoro może Pan sobie pozwolić na wygonienie klienta. Nawet sam Anthony Bourdain zaciska zęby, płacze, ale podaje jak klient sobie życzy. Trzeba jakoś zarobić na chleb. No może jakbym trafił 10 baniek w totolotka i otworzył jakąś superknajpę, to mógłbym sobie klientów wyganiać, ot takie widzimisię.
    Zapraszam na mojego bloga, gdzie sprawdzam przepisy kucharzy z reklamy Lidla. Nie są to laurki :-)
    www.szefkuchni.blox.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Panie Tadziu, zgadzam się z Panem! Gałązkę uwielbiam (o czym on zresztą dobrze wie), ale zgadzam się z tym że histeryzuje w tym wpisie :-D Dobry aktor grający w beznadziejnym filmie ... jest... DOBRYM aktorem grającym w BEZNADZIEJNYM filmie. Dobry kucharz biorący udział w rewelacyjnie zrobionej kampanii promującej beznadziejny produkt, jest... w dalszym ciągu dobrym kucharzem... itd... a biada jedynie tym, którzy wierzą reklamie.
    Jeśli "robimy w usługach", to możemy sobie psioczyć i złorzeczyć na zapleczu, ale klient ma być szczęśliwy, że miał z nami do czynienia. To uproszczenie oczywiście, ale jednak taka jest zasada... od której mogą być czasem pewne wyjątki. Chyba, że te usługi nie są naszym źródłem utrzymania.

    OdpowiedzUsuń
  5. P.S. Jak znam tego gościa od histerycznych wpisów, to nie zdziwiłabym się, gdyby rzeczywiście tego kotleta nie podał, a klient i tak byłby szczęśliwy, że miał z nim do czynienia :-D

    OdpowiedzUsuń