Już po Olimpiadzie w Londynie. Nie
jestem typem sportowca, ale planuję uzyskanie sylwetki gladiatora. Z każdym rokiem przybywa mi w
sportowej torbie atrybutów niezbędnych do rozpoczęcia fizycznych
zmagań w miejskiej siłowni. Te plany kończą się na marzeniach i zjedzeniu pysznego Pawełka
po 23;00. Ale że spokój ducha jest najważniejszy, to karnet kupiony, buty, spodnie i koszulka spakowane. Właściciel siłowni zadowolony, bo mu
sprzętu nie niszczę i ja uspokojony bo w ciągłej gotowości...
Echa niezbyt udanego występu polskich
olimpijczyków dotarły także do warowni nad Nogatem. Nie będę się mądrzyć na temat kondycji polskich
sportowców - po prostu nie znam się na tym. Bardzo bym się cieszył,
gdyby przywieźli 200 złotych medali jeżeli tylko jest to możliwe,
ale z tego co wiem, to jakoś ich mało przyjechało z igrzysk. Może porównanie
wyda wam się zaskakujące, ale mi walka olimpijska przypomina
kuchnię i codzienne zmaganie o złoty medal, który każdego dnia
wręczają nam zadowoleni i uśmiechnięci klienci. My kucharze, tak jak
sportowcy, ćwiczymy przez kilka lat w różnych terminach. Uczymy się
od mistrzów odpowiedzialności, uporu i pasji. Potem zaczynamy
samodzielną pracę na własny rachunek, na własnych kulinarnych
stadionach, lub pracujemy dla kogoś, ale już w z własną wizją i marzeniem
przekazania gościom tego, co w sercu gra - miłości do
jedzenia i gotowania. Kiedy
zabraknie pasji i przekonania, że to co robię ma sens, to na talerzu
wychodzi breja i świeżą sałatę zamieniamy na plastikowe wiaderko
z surówką.
Kilkanaście lat przygotowań, wyrzeczeń, bólu, nieprzespanych nocy po to, żeby w tym najważniejszym w życiu dniu zdobyć olimpijski medal... To tak jak każdy z nas marzy o gwiazdkach
Michelina. Całe życie przygotowań na to jedno spotkanie z
tajemniczym gościem, który na końcu okaże się szacownym
inspektorem Michelina.
Przygotowanie sportowca, to praca zespołowa - tak samo jak w kuchni. Szef jak trener, czasami lekarz i psycholog. Według mnie wszystko zaczyna się w głowie.
To ja sam muszę mieć wewnętrzne przekonanie i wiarę, że to co
robię i wychodzi z kuchni jest najwyższej jakości. Ale czy
wszyscy zawodnicy maja takie przekonanie? Czy wszystkim nam chodzi o to, żebyśmy wygrali i zdobyli złoto? Z własnego podwórka widzę, że
mało mamy wiary w zwycięstwo, w sukces, mało ambicji do bycia najlepszym. Czy
pilnowanie polędwiczki wieprzowej wymaga serca i atencji? Według mnie wymaga ogromnej atencji, serca i miłości, a jeśli ich zabraknie, to podamy suchara na talerzu. O zwycięstwie w sporcie i w smaku
decydują sekundy.
Czasem wydaje mi się, że zbyt często wstydzimy się zwyciężać, wstydzimy się być
najlepszymi. Wystarcza przeciętny rosół, przeciętne placki. Jeśli podpłomyki
nie wyrosną, to przecież nic się nie stało. Sprzedamy jakie są, przecież nie będziemy piec ich jeszcze raz. Bycie
najlepszym do mordercza praca. Kiedy koledzy Michela Jordana po
treningu szli do domu wypoczywać, on zostawał na sali i wrzucał
piłki do kosza. Julia Child po powrocie ze szkoły kroiła
marchewki, żeby nauczyć się pięknie kroić i nie być gorszą od
kucharzy-panów. W rzucie kulą mamy złoty medal, ponownie, a kiedy posłucha się pana Tomasza Majewskiego to staje się jasne, że ten facet dokładnie wie, po co pojechał do Londynu.
W mojej kuchni też mam takich "złotych olimpijczyków". Emilia, pani Ela wspólnie ze mną trzymają stery,
Piotr - młody zdolny człowiek - tegoroczny maturzysta z wizją, mnóstwem pasji i determinacją. Wszyscy razem szukamy, kombinujemy, podpatrujemy. Wspólnie gotujemy, szukamy
inspiracji, trenujemy.
Cała reszta zespołu OK, bardzo się stara,
ciężko pracuje, ale to nie wystarczy, to jeszcze za mało żeby być
najlepszym. Czy oblizywanie
łyżki podczas próbowania dania i wkładanie jej spowrotem do gara
nie powinno być dyskwalifikujące, jak na olimpiadzie niesportowe
zachowanie? Jeśli się tego nie rozumie, to zostaje nam przeciętność
i w najważniejszym momencie - "blokada". Co zawiodło, że tak mało
mamy medali i tak mało restauracji uznanych na świecie? A może, jak
mówi Pan Toyota "nie ma złych uczniów, tylko źli nauczyciele"?
Ciągle siebie pytam, gdzie popełniam błąd... Dlaczego nie każdemu potrafię przekazać prosty komunikat: "jak racuch się przypali, to go odłóż i usmaż nowy",
"nie wrzucaj do małego garnka 20kg kopytek, bo będzie breja nie do
zjedzenia", "rób wszystko z należytą starannością i odrobiną
serca, nie tylko wtedy kiedy jestem na kuchni, ale przede
wszystkim wtedy kiedy mnie nie ma"? To musi być w głowie i sercu, a
nie w kiju i strachu.
Myślę że słabe wyniki w sporcie i
kulinariach to nie jest przede wszystkim wina trenerów, lekarzy i
psychologów. Być może po części tak, ale w dużej mierze problem leży
w zrozumieniu do czego się dąży. Każde spalone frytki, które wychodzą z kuchni, to krok do tyłu w naszym maratonie. Czy jeśli kucharz nie widzi w tym problemu, żeby je wydać, to
przyszło mu do głowy że to może być właśnie ten moment w którym
tajemniczy klient oceni nasze frytki? Miewam czasami takie rozmowy kiedy każę cofnąć
jedzenie zanim wyjdzie do gości. "Ale dlaczego, szefie? Jest tylko
nazbyt zarumienione, a nie przypalone, a poza tym zdarzyło się to
pierwszy raz!". No właśnie - pierwszy, ale może i ostatni... Mimo, że
przez ostanie 20 lat smażyliśmy najlepsze frytki na świecie, to tym
razem zepsuliśmy i trafiliśmy na inspektora. Więcej szans możemy nie dostać, a na pewno będziemy czekać
bardzo, bardzo długo na kolejną Olimpiadę. Dlatego tak ważne
jest, żeby to cały zespół rozumiał i UWIERZYŁ, że zmierzamy po
złoto każdy w swojej dyscyplinie i możemy wygrać, jeśli tylko będziemy
chcieli. Trochę chyba tego zabrakło w polskiej ekipie na niedawno zakończonej Olimpiadzie i
trochę mi tego czasami brakuje w mojej kuchni.
A oto i moi medaliści:
Emilia |
Pani Ela |
Piotr |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz