niedziela, 19 sierpnia 2012

Kuchnia jak olimpijski stadion

Już po Olimpiadzie w Londynie. Nie jestem typem sportowca, ale planuję uzyskanie sylwetki gladiatora. Z każdym rokiem przybywa mi w sportowej torbie atrybutów niezbędnych do rozpoczęcia fizycznych zmagań w miejskiej siłowni. Te plany kończą się na marzeniach i zjedzeniu pysznego Pawełka po 23;00. Ale że spokój ducha jest najważniejszy, to karnet kupiony, buty, spodnie i koszulka spakowane. Właściciel siłowni zadowolony, bo mu sprzętu nie niszczę i ja uspokojony bo w ciągłej gotowości...

Echa niezbyt udanego występu polskich olimpijczyków dotarły także do warowni nad Nogatem. Nie będę się mądrzyć na temat kondycji polskich sportowców - po prostu nie znam się na tym. Bardzo bym się cieszył, gdyby przywieźli 200 złotych medali jeżeli tylko jest to możliwe, ale z tego co wiem, to jakoś ich mało przyjechało z igrzysk. Może porównanie wyda wam się zaskakujące, ale mi walka olimpijska przypomina kuchnię i codzienne zmaganie o złoty medal, który każdego dnia wręczają nam zadowoleni i uśmiechnięci klienci. My kucharze, tak jak sportowcy, ćwiczymy przez kilka lat w różnych terminach. Uczymy się od mistrzów odpowiedzialności, uporu i pasji. Potem zaczynamy samodzielną pracę na własny rachunek, na własnych kulinarnych stadionach, lub pracujemy dla kogoś, ale już w z własną wizją i marzeniem przekazania gościom tego, co w sercu gra - miłości do jedzenia i gotowania. Kiedy zabraknie pasji i przekonania, że to co robię ma sens, to na talerzu wychodzi breja i świeżą sałatę zamieniamy na plastikowe wiaderko z surówką. 
Kilkanaście lat przygotowań, wyrzeczeń, bólu, nieprzespanych nocy po to, żeby w tym najważniejszym w życiu dniu zdobyć olimpijski medal... To tak jak każdy z nas marzy o gwiazdkach Michelina. Całe życie przygotowań na to jedno spotkanie z tajemniczym gościem, który na końcu okaże się szacownym inspektorem Michelina. 
Przygotowanie sportowca, to praca zespołowa - tak samo jak w kuchni. Szef jak trener, czasami lekarz i psycholog. Według mnie wszystko zaczyna się w głowie. To ja sam muszę mieć wewnętrzne przekonanie i wiarę, że to co robię i wychodzi z kuchni jest najwyższej jakości. Ale czy wszyscy zawodnicy maja takie przekonanie? Czy wszystkim nam chodzi o to, żebyśmy wygrali i zdobyli złoto? Z własnego podwórka widzę, że mało mamy wiary w zwycięstwo, w sukces, mało ambicji do bycia najlepszym. Czy pilnowanie polędwiczki wieprzowej wymaga serca i atencji? Według mnie wymaga ogromnej atencji, serca i miłości, a jeśli ich zabraknie, to podamy suchara na talerzu. O zwycięstwie w sporcie i w smaku decydują sekundy. 
Czasem wydaje mi się, że zbyt często wstydzimy się zwyciężać, wstydzimy się być najlepszymi. Wystarcza przeciętny rosół, przeciętne placki. Jeśli podpłomyki nie wyrosną, to przecież nic się nie stało. Sprzedamy jakie są, przecież nie będziemy piec ich jeszcze raz. Bycie najlepszym do mordercza praca. Kiedy koledzy Michela Jordana po treningu szli do domu wypoczywać, on zostawał na sali i wrzucał piłki do kosza. Julia Child po powrocie ze szkoły kroiła marchewki, żeby nauczyć się pięknie kroić i nie być gorszą od kucharzy-panów. W rzucie kulą mamy złoty medal, ponownie, a kiedy posłucha się pana Tomasza Majewskiego to staje się jasne, że ten facet dokładnie wie, po co pojechał do Londynu.
W mojej kuchni też mam takich "złotych olimpijczyków". Emilia, pani Ela wspólnie ze mną trzymają stery, Piotr - młody zdolny człowiek - tegoroczny maturzysta z wizją, mnóstwem pasji i determinacją. Wszyscy razem szukamy, kombinujemy, podpatrujemy. Wspólnie gotujemy, szukamy inspiracji, trenujemy. 
Cała reszta zespołu OK, bardzo się stara, ciężko pracuje, ale to nie wystarczy, to jeszcze za mało żeby być najlepszym. Czy oblizywanie łyżki podczas próbowania dania i wkładanie jej spowrotem do gara nie powinno być dyskwalifikujące, jak na olimpiadzie niesportowe zachowanie? Jeśli się tego nie rozumie, to zostaje nam przeciętność i w najważniejszym momencie - "blokada". Co zawiodło, że tak mało mamy medali i tak mało restauracji uznanych na świecie? A może, jak mówi Pan Toyota "nie ma złych uczniów, tylko źli nauczyciele"? Ciągle siebie pytam, gdzie popełniam błąd... Dlaczego nie każdemu potrafię przekazać prosty komunikat: "jak racuch się przypali, to go odłóż i usmaż nowy", "nie wrzucaj do małego garnka 20kg kopytek, bo będzie breja nie do zjedzenia", "rób wszystko z należytą starannością i odrobiną serca, nie tylko wtedy kiedy jestem na kuchni, ale przede wszystkim wtedy kiedy mnie nie ma"? To musi być w głowie i sercu, a nie w kiju i strachu.
Myślę że słabe wyniki w sporcie i kulinariach to nie jest przede wszystkim wina trenerów, lekarzy i psychologów. Być może po części tak, ale w dużej mierze problem leży w zrozumieniu do czego się dąży. Każde spalone frytki, które wychodzą z kuchni, to krok do tyłu w naszym maratonie. Czy jeśli kucharz nie widzi w tym problemu, żeby je wydać, to przyszło mu do głowy że to może być właśnie ten moment w którym tajemniczy klient oceni nasze frytki? Miewam czasami takie rozmowy kiedy każę cofnąć jedzenie zanim wyjdzie do gości. "Ale dlaczego, szefie? Jest tylko nazbyt zarumienione, a nie przypalone, a poza tym zdarzyło się to pierwszy raz!". No właśnie - pierwszy, ale może i ostatni... Mimo, że przez ostanie 20 lat smażyliśmy najlepsze frytki na świecie, to tym razem zepsuliśmy i trafiliśmy na  inspektora. Więcej szans możemy nie dostać, a na pewno będziemy czekać bardzo, bardzo długo na kolejną Olimpiadę. Dlatego tak ważne jest, żeby to cały zespół rozumiał i UWIERZYŁ, że zmierzamy po złoto każdy w swojej dyscyplinie i możemy wygrać, jeśli tylko będziemy chcieli. Trochę chyba tego zabrakło w polskiej ekipie na niedawno zakończonej Olimpiadzie i trochę mi tego czasami brakuje w mojej kuchni.

A oto i moi medaliści:
Emilia

Pani Ela

Piotr

I oczywiście Ewa - Serce mojej restauracji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz