niedziela, 29 stycznia 2012

Szkoła taniego lansu

Od dawna mnie korciło, żeby napisać o konkursach kulinarnych organizowanych przez kucharskie "koła wzajemnej adoracji". Trudno się nie zgodzić z Szefem Amaro, który stwierdził, że konkursy kulinarne to "tania lanserka". Sam brałem udział w takim konkursie z moim kolegą Pawłem Dobrzańskim (którego zresztą uważam za bardziej ogarniętego kucharza młodej generacji w kraju) niedługo po moim powrocie do Polski. Ku memu wielkiemu zdziwieniu i niedowierzaniu okazało się, że już na początku wiadomo, kto wygra. Jak konkurs może być obiektywny, kiedy w komisji oceniającej siedzą szefowie, których pracownicy startują w konkursie? O jakim obiektywizmie i bezstronności może być mowa? Nawet przy najlepszych chęciach ludzka natura taka jest, że bardziej chwali się swoje. Czyż nie po to są konkursy, żeby potwierdzić mistrzowską klasę szefów kuchni i ich pracowników? To tak, jakby na olimpiadzie trener zasiadał w komisji sędziowskiej. Był taki moment, w którym chciałem już szmatą walnąć o stół i opuścić to szanowne gremium. To co mnie doprowadziło do pasji to niewybredne komentarze przy uczestnikach, na temat tego, co przygotowują, zanim skończył się konkurs i zanim jeszcze czegokolwiek skosztowała szanowna Komisja. Żenujące i przykre. Tym bardziej, że dla młodych adeptów sztuki kulinarnej są to ważne wydarzenia. Dla mnie było to tylko potwierdzenie, żeby trzymać się od tego towarzystwa jak najdalej i jestem temu wierny do dzisiaj.

17 stycznia 2012 w Poznaniu odbył się konkurs "Młody Kreator Sztuki Kulinarnej". Jednym z uczestników był mój kucharz. Przygotowywał się do tego wydarzenia kilka tygodni. Menu ułożone wg. wytycznych. Pojechał, wystartował i już po 3 minutach wiedział, że nic z tego nie będzie. Co to za zwyczaje, żeby publicznie przy uczestnikach komisja rzucała się w ramiona znajomym nauczycielom, głośno chwaliła wybranych uczestników, najwięcej czasu spędzała przy stanowiskach swoich wybrańców? Nie mam powodu żeby Piotrowi nie wierzyć, bo sam tego doświadczyłem na własnej skórze.
Za chwilę startuje "Martell 2012". Jest to najbardziej prestiżowy konkurs w Polsce, chociaż za bardzo nie wiem, na czym jego "prestiżowość" polega. Może na tym, że odbywa się w eleganckim hotelu i grupa znajomych kreatorów polskiej kuźni smaków miło spędza razem czas przy dobrych napitkach. 
Nie ganię idei konkursów kulinarnych, bo mogłyby być świetnym sprawdzianem umiejętności kucharzy. Ganię sposoby ich organizacji. Do dzisiaj jeden z uczestników konkursu w Baranowie Sandomierskim nie dostał swojej wycieczki za zajęcie 1 miejsca w konkursie dań wielkanocnych. Po prostu ktoś z komisji pojechał na wycieczkę, prawdopodobnie uznając, że samo zwycięstwo jest już wystarczającą nagrodą...
Zachęcam do obejrzenia programu IRON CHEF na Foodnetwork.  Krytycy kulinarni piszący do New York Timesa czy Food and Wine mają pozasłaniane twarze, żeby  nikt ich nie oskarżył o stronniczość, a także po to, żeby byli anonimowi w restauracjach. Można? Tak niewiele trzeba, żeby zacząć traktować konkursy kulinarne jako miejsce uczciwej rywalizacji, a nie spotkań towarzyskich...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz