W całym tym zabieganiu i natłoku
obowiązków restauracyjno-zarządczo-przygotowawczych do Świąt
Wielkiej Nocy na Zamku w Malborku, zapomniałem o moim Nowym Yorku.
Ale w sieci nic nie ginie. Czytelnicy i wielbiciele tego ciekawego
miasta upomnieli się o swoje. Zatem kontynuujmy naszą wycieczkę.
Tym razem zajrzyjmy
na chwilę do Museum of Arts and Design przy Columbus Circle. Mam
w NY kolegę, który był moim przewodnikiem. Emil jako dziecko
wyjechał rodzicami do USA. Mieszkaliśmy blisko siebie w Bayonne NJ,
pracowaliśmy razem roznosząc kotlety na przeróżnych imprezach dla
nowojorskiej śmietanki towarzyskiej, a czasem nawet udało mi się
coś ugotować pod czujnym okiem szefa kuchni. Emil ukończył bardzo
prestiżowe studia na nowojorskim uniwersytecie, na wydziale Art and
Design, wiec wspomniane muzeum jest dla niego jak dom i miejsce
wymiany poglądów i doświadczeń. Sam nawet raz wybrałem się z
nim na prelekcję znanego nowojorskiego architekta. Wyglądało to
jak Agora w Atenach. Mistrz otoczony uczniami uczy, chwali,
napomina. Niezapomniane wrażenie. W tym samym czasie trwała wystawa
broszek pani Sekretarz Stanu Madeleine
Albright, która jest znana z zamiłowania do tego rodzaju
biżuterii. A kiedy coś się kocha, to człowiek nawet nie zdaje
sobie sprawy, że zaczyna to już kolekcjonować (ja mam tak z
książkami kucharskimi) Pani Sekretarz zebrała ponad dwie setki
broszek. Ktoś by powiedział wielkie mi mecyje broszki... Może i
tak, ale ktoś wpadł na pomysł takiej wystawy, zorganizował i,
co najważniejsze, stało się to wydarzeniem weekendu w NYC. Więcej
o wystawie i broszkach można usłyszeć np. tutaj: "Read my pins"
Przy okazji wystawy broszek na kilku
piętrach była też wystawa papieru i tego, co można z papieru zrobić.
Były wycinanki kurpiowskie, lub coś, co je przypominało, ale były
też kobierce zrobione z papieru, trójwymiarowe przestrzenne
instalacje... Jedne ładne, inne bardzo ładne, a jeszcze inne dla
mnie nie do ogarnięcia artystycznie i nie bardzo wiem, co podmiot
liryczny miał na myśli. Nie jestem artystą i nie wydziwiałem -
zostałem zaproszony, wiec pokornie uczestniczyłem w zorganizowanej
przez Emila wycieczce, ale uczta dla mojej duszy i moja opowieść
zaczyna się właściwie na 9 piętrze Muzeum, gdzie znajduje się
restauracja „Robert”. Bardzo ładna nazwa. Mój młodszy brat ma
na imię Robert. Bardzo energetyczne miejsce: piękny nowoczesny
wystrój, pianista grający na fortepianie (Armstrong, Sinatra),
kontrabas w tle no i widok na Central Park. Koniecznie zamawiajcie
stolik przy oknie! Widok na Columbus Circle w dzień i w nocy jest
tak samo ujmujący i zapierający dech w piersiach. Przemiła i
piękna obsługa, Szef kuchni przechadzający się miedzy stolikami i
gwarzący ze swoimi gośćmi tworzą niezapomniany klimat. Jedzenie
wyśmienite! Drogie i bardzo drogie - trzeba liczyć z winem ok. 150$
za osobę, jeżeli chcecie „testing menu”, ale warto. Po to tam
pojechałem. Nie robię zakupów w LV, czy u BOSSA, ale wydaję na
książki kucharskie, chodzenie po restauracjach i odkrywanie nowych
smaków. Uciąłem sobie pogawędkę z szefem na temat szarlotki.
Amerykańskie szarlotki nie mają wiele wspólnego z takimi, jakie
znamy w Polsce. Pozwoliłem więc sobie na małe sugestie, jak to
wygląda w Polsce, która „szarlotką stoi”. Pozostałe potrawy
były doskonałe: jagnięcina z sosem miętowym, krem z homara, wino,
sorbety, sałata i sery. Naprawdę polecam. Po takiej kolacji z grupą
znajomych wybraliśmy się do miejsca, o którego istnieniu nie wie
nawet większość Nowojorczyków, że o turystach nie wspomnę.
Żaden przewodnik o tym nie pisze, ale jak ma pisać, jeśli miejsce
to od 200 lat otoczone jest aurą tajemniczości i swego rodzaju
zmową milczenia. Rezerwacje są przyjmowane tylko 3 razy w tygodniu.
Podczas rezerwacji dostajesz hasło i tylko po jego użyciu
tajemniczy Francuz wpuści Cię do środka. Miejsce to pamięta czasy
prohibicji i niewiele się tam zmieniło. Prawo Raines‘a zezwalało
na sprzedaż alkoholu w hotelach i pomieszczeniach, które były
wydzielonymi oddzielnymi pokojami. Właściciele lokalu podzielili
więc całe pomieszczenie kurtynami, uzyskując coś w rodzaju
hotelowych pokoi - „wilk syty i owca cała”. Jest to miejsce
magiczne, a drinki tam przygotowywane to prawdziwy „majstersztyk”.
Nie wypijecie tam klasycznej Margarity, bo drinków nie przygotowuje
barman, tylko specjalista od preparowania mikstur. W USA można
zrobić studia ze specjalizacją w robieniu drinków, a po ich
zakończeniu nie otrzymuje się tytułu barmana, tylko Master of
Mixology. Uczą tam łączenia ze sobą różnych ingrediencji,
zapachów, smaków, aromatów. Pan Master od drinków czaruje takie
napitki że od samych nazw już człowiekowi kręci się w głowie.
Tanio nie jest, ale sama atmosfera tego miejsca, jego historia,
życzliwi ludzie, z którymi zawsze jest o czym pogadać, sprawiają,
że to zawsze jest ta wisienka na torcie, która czyni wieczór
wyjątkowym. Nasze czarodziejskie miejsce trochę mi się kojarzy z
peronem 9¾ na King's Cross - niewidoczne dla zwykłych ludzi,
znane tylko dla wtajemniczonych. Nasz bar mieści się w piwnicy. Grube, matowe, pomalowane na czarno drzwi nie zachęcają, a nawet
śmiem powiedzieć, że trochę straszą, ale jak już znajdziecie
się na 48W i 17 street to koniecznie musicie odwiedzić Raines Law
Room. Jeśli nie macie rezerwacji, to czasem wystarczy wzmocnić
pozytywnie Pana Francuza, który otworzy Wam drzwi. Zawsze ma jakiś
stolik, albo pozwoli Wam poczekać przy barze. Gdyby jednak było
pełno gości, to zostawcie mu numer telefonu. Po przeciwnej stronie
ulicy jest świetny bar, w którym podają orzeszki ziemne, gotowane
w łupinach w osolonej wodzie i temperę ze świeżego ogórka.
Spróbujecie, napijecie się piwa, a Pan do Was oddzwoni, że stolik
już czeka. Wychodząc, nie zapomnijcie podziękować i wspomóc jego
pamięć, aby dobrze kojarzyli mu się goście z Polski i miło przyjął
następnych, którzy już niebawem wybierają się do Nowego Yorku.
Raines Law Room |
Restauracja "Robert" |
To ja może takie nieśmiałe uzupełnienie do tego klimaciku dodam: http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=5VXieTCqWzc
OdpowiedzUsuń